zdjęcia i fotografie góry Kaukaz, Gruzja, Armenia, Azerbejdżan, turystyka, podróże, wyprawy, gospodarka, bezpieczeństwo, zabytki, zwiedzanie, trekking, Morze Czarne, wybrzeże, Tbilisi, Batumi, Mccheta, Kazbek, Kazbegi, Wardzia
strona główna strzalka relacje strzalka GRUZJA 2010 I left a peace of my heart in Georgia.

GRUZJA 2010 I left a peace of my heart in Georgia. - Alicja Durka

I miejsce w konkursie na najlepszą relację z podróży na Kaukaz 2010

podróż: 2010r., Gruzja

część 3

2010.11.03. Gruzja, Ananuri - Malownicza twierdza.

Rano tylko śniadanie i już szybko biegniemy na pierwszą marszrutkę o dziewiątej. Wasilij załatwił nam dwa miejsca na przedzie, żebym mogła focić, kochany człowiek, żegnamy się serdecznie. Żal stąd wyjeżdżać!

Wysiadamy w Ananuri. Warto było tak to zrobić i na spokojnie się tu poszwędać, bo to kolejne urokliwe miejsce na naszej trasie.

Plecaki zostawiamy na dziedzińcu i zwiedzamy najpierw samą twierdzę. Można wspiąć się na najwyższą basztę, choć widok z niej jest tylko przez wąziutkie okienka. Ale i tak warto. W górę idzie się po wąskich stromych kamiennych schodkach, przechodząc przez pomieszczenie, gdzie podłoga zrobiona jest z drewnianych skrzypiących belek.

Jeden kościółek nie działa, drugi działa, wchodzimy na chwilę do środka. Wokół drzwi przepiękne ornamenty wyrzeźbione w kamieniu.

Idziemy jeszcze na dół, do zrujnowanego kościółka, którego ściany okropnie popękały i pewnie dlatego nie jest już używany. Pod samą twierdzą opuszczony dom, ciekawe, dlaczego ludzie nie chcą tu już mieszkać?

Schodzimy na stary most, który wygląda iście jak wyjęty z komunizmu. Woda w jeziorze ma śliczny mleczno niebieski kolor. Pływa w niej pełno ryb i to całkiem sporych.

Wracamy po plecaki. Na parkingu kilka straganów, babcia plecie wełnę na prawdziwym kołowrotku. Kupujemy tradycyjne gruzińskie słodycze churchkhela (2 lari), w końcu trzeba ich spróbować.

Ponad przystankiem wspinamy się jeszcze na górkę, żeby mieć lepszy widok na twierdzę. Opłaciło się - widok jest przepiękny!

Nie chce nam się czekać na marszrutkę, więc idziemy na drugi koniec długaśnego mostu, żeby spróbować szczęścia na stopa. Akurat w ostatnich minutach nic nie jechało, więc pewnie sobie poczekamy. A tu niespodzianka! Zatrzymuje się pierwsze auto, na które pomachałam - śliczny Uazik! Marzyło mi się, żeby się takim przejechać! :) Chwalę piękne autko, a kierowca mi pokazuje jakiegoś nowszego terenowca i mówi, że to tamten jest ładny! Pali to cudo 18/100 ale w górach jest niezastąpione.

Pan jedzie do Tbilisi, my chcemy po drodze do Mcchety, więc wysadza nas na środku ruchliwego rozjazdu. Cóż, dalej jakoś będzie trzeba sobie poradzić. Idziemy poboczem ruchliwej autostrady.

2010.11.03. Gruzja, Mccheta - Trzy kościółki.

Na stacji benzynowej chcemy wziąć taxi, ale taxi przyjechała do mechanika. Ok, idziemy dalej, aż w końcu dochodzimy do zjazdu na Mccheta. Jest jakiś przystanek, czekamy chwilę, przyjeżdża marszrutka, ładujemy się. Śmieją się z nas, że z takimi wielkimi plecakami.

Dojeżdżamy do centrum miasteczka. Znów nikt sam z siebie nie mówi nam, że to już, widać tylko duży trawnik i drogowskaz do kościoła Samtawro. Pytam się, czy to tu - tu - więc wysiadamy. Natychmiast napadają nas taxiarze, że zawiozą tanio. Ale na razie nie potrzebujemy, najpierw chcemy pójść zobaczyć kościółek.

Śmiesznie z tymi plecakami wyglądamy, wszyscy się gapią, no ale to w końcu obiekt z listy Unesco, więc powinni być przyzwyczajeni ;) W środku kościółek jak kościółek. Na zewnątrz dzwonnica, mała kapliczka, jakieś nagrobki i mały stary cmentarzyk. Miejsce jest całkiem urokliwe.

Spoza murów widać resztki ruin twierdzy Bebriscyche.

Teraz czas na taxi, bo fajnie byłoby do Dżwari podjechać, a na to, żeby pójść tam pieszo nie mamy czasu. Miało być 25 lari, udało się stargować do 20. Dostaliśmy zielonego golfa z - a jakże - popękaną na maksa przednią szybą ;) i mało rozmownym kierowcą. Dobrze, że taxi wzięliśmy, bo niezły to kawał drogi. Kościółek jest położny na wysokim wzgórzu, z którego roztacza się cudny widok na wszystkie strony świata. Pod nami cała Mccheta, widać oba kościółki, twierdzę, połączenie rzek Mtkvari i Aragvi oraz kanion z górami w tle. Warto było tu przyjechać dla tego widoku!

Kościółek sam w sobie w środku to właściwie nic ciekawego, tyle, że widać, że jest stary i z ładnego kamienia zbudowany.

Taksiarz zabiera nas z powrotem do Mccheta i zawozi do Sveti Cchoveli. Trochę się zdziwił, że nie ma nas zawozić z powrotem do centrum, ale nie chce nam się spieszyć. Sveti Cchoveli to największy z trzech kościółków i faktycznie - na mnie robi największe wrażenie. To właściwie pierwsza z cerkwi tutaj, w których dotąd byłam, a która zrobiła na mnie jakiekolwiek wrażenie. No ale nic dziwnego, w końcu to tutaj koronowano królów, gdy Mccheta była jeszcze stolicą Gruzji. I chowano ich, gdy umierali. Do dziś zachowały się niektóre z płyt nagrobnych. Podoba mi się tu tak bardzo, że nie chce mi się stąd wychodzić.

Katedra stoi na ogromnym, otoczonym grubym murem dziedzińcu. W jednym rogu dzwonnica, w przeciwnym rezydencja dawnego patriarchy. Ściany i kopuła kościółka są bardzo ładnie ozdobione rzeźbieniami.

Wokół pełno prac remontowych - uliczki wokół są pięknie odnowione, ładnie i tak jasno tu dzięki temu. W ogródkach na drzewach pełno pomarańczowych owoców.

Słonko schowało się już za górą, więc trzeba by pomyśleć o powrocie albo do Tbilisi albo pojechaniu prosto do Gori. Wchodzimy jeszcze do sklepu, który widziałam po drodze, bo jedzenie już się skończyło. Jogurt, banany, jakieś miejscowe batony, słodkie całkiem dobre ciacho, coś w stylu chaczapuri, tylko jeszcze lepsze i kolacja gotowa.

Idziemy w stronę mostu na rzece, z którego drogi rozwidlają się do Tbilisi i Gori. Do Gori marszrutki stąd dziś już nie będzie, do Tbilisi owszem. Co nam szkodzi, po drodze już zaczynam machać na stopa. I o dziwo wkrótce zatrzymuje się mazda. Kierowca jedzie do Tbilisi.

2010.11.04. Gruzja, Gori - Good morning Stalin.

Zachciało nam się pojechać choć raz gruzińskim pociągiem. Koka i Shota przekonują, że lepsza jest marszrutka, ale my się uparliśmy, że jednak chcemy pociąg i już. Pierwszy pociąg do Gori odjeżdża o 9:05. Na dworzec idziemy pieszo, bo to pewnie szybciej niż martwić się o bilet na metro. Nie jest tak daleko, mamy jeszcze trochę czasu.

Pani w okienku mówi po angielsku, raz dwa sprzedaje nam bilety (4 lari), prosząc przy tym o paszporty (!). Przy każdym wejściu do pociągu stoi dwóch konduktorów - zupełnie jak na Ukrainie. Każą iść dalej i teraz dopiero zauważam, że na bilecie jest numer wagonu i miejsca, które mamy do siedzenia. Napisane po gruzińsku, ale są ładne obrazki, więc nie ma problemu ze zrozumieniem.

Wsiadamy, wagon jest otwarty, jak nasz Interciti ;) Dostaliśmy miejsca przy stoliku, pani chyba się zlitowała widząc nasze plecaki ;) Fotele są bardzo wygodne, pociąg jest super, cieszę się bardzo, że jednak się na niego zdecydowaliśmy! Nie jest może zbyt czysto i wszyscy się na nas gapią, ale jakoś mi to nie przeszkadza. Ludzie chodzą i sprzedają co popadnie, banany, picie, chaczapuri, jakieś zabawki nawet. Ale z drugiej strony żal patrzeć na tą biedę dookoła, chciałoby się tym ludziom jakoś pomóc, jakkolwiek...

W Gori jesteśmy około 10:25. Wysiadamy na stacji i biegniemy do przodu, żeby sfocić lokomotywę. Pan nas zagaduje, miło. Wchodzimy na dworzec, po lewej Stalin w wymalowanej sali, która wygląda jak jakaś sala pamięci. Miła pani, która sprząta dworzec wpuszcza nas do środka. Ale ja jakoś nie mogę się przemóc, żeby zrobić sobie z nim fotkę, nawet jeśli to tylko pomnik z kamienia...

Pytamy jeszcze o pociąg do Borżomi - nie ma, a szkoda, bo spodobało nam się :)

Wychodzimy przed dworzec, oczywiście koniecznie mamy wziąć taxi, zawiezie nas do Upliscyche. Ale dla nas za drogo, czekamy na marszrutkę. Pojawia się trzech młodych kolesi, mówią, że załatwią nam taxi za 3 lari o ile dobrze pamiętam, ale wracają po rozmowie z taxiarzem i okazuje się, że cena dla nas jest tak, jak chciał taxiarz ;) Wchodzę do sklepiku, kupuję placki na drugie śniadanie - pychota!

W końcu jest marszrutka do Upliscyche, a właściwie do miasteczka przed - dalej trzeba dojść pieszo (1 lari). Ładujemy się do środka, wszyscy nam pomagają się władować. Wysiadamy na końcu trasy, kierowca mówi, że tu już musi zawrócić.

Wysiadamy, a tam na ławeczce przed furtką siedzi dziadek, pytamy, czy możemy zostawić u niego plecaki. Możemy oczywiście, dziadek cieszy się, gada z nami, śmieje się, że turyści z Polski zawsze chodzą tu pieszo ;) Wskazuje nam drogę do Upliscyche.

2010.11.04. Gruzja, Upliscyche - Skalne miasto.

Dalej idziemy pieszo. Skalne miasto widać już z daleka, ale jest za rzeką, więc najpierw trzeba dojść do mostu i potem dopiero zawrócić. Trochę to daleko, ale mamy za to piękny spacer, jest super, słonko świeci, a w wiosce, którą mijamy spokój i cisza.

Most zawieszony jest na grubych stalowych linach.

Kawałek dalej zaczynają się charakterystyczne skały, w których kryje się skalne miasto.

Panowie przy wejściu (wstęp 1 lari studencki) pytają się, skąd jesteśmy, oni też śmieją się, że Polacy zawsze pieszo przychodzą ;) Robią ładny chodnik i drogę. I znów pachnie to komercją, niestety. Na szczęście oprócz jednego kolesia i dwóch strażników jesteśmy tu właściwie sami. Grupa żołnierzy właśnie wychodzi, wszystkim mówimy cześć :) Strażnicy pytają skąd jesteśmy i z czegoś się śmieją, hmm.

Miasto super, bardzo fajnie, że można sobie tam chodzić, gdzie tylko się chce. Z góry widać rzekę i jakieś ruiny domków na łące na dole. Ciekawe. Zwiedzamy jaskinie, choć właściwie nic w nich nie ma. W jednej tylko pozostałości kościółka. Ale i tak bardzo fajnie to zobaczyć. Można wyobrazić sobie, jak wyglądało to miejsce przed kilkoma wiekami, gdy tętniło życiem. Szkoda, że choć na chwilę nie można przenieść się w przeszłość...

Na górze stoi też kościółek, ale i on w środku nie robi wrażenia.

Bratek zaprzyjaźnia się z chłopakiem, który też zwiedza. Proponuje, że nas podwiezie. Ok, ładujemy się do ślicznie odnowionej zielonej Łady. To chyba najpiękniejsze auto, którym tu jechaliśmy. Po drodze odbieramy od dziadka plecaki, dziadek życzy szczęścia, ja jemu też, znów żal, że nie mamy żadnych podarków. Fajnie byłoby jeszcze z nim pogadać, ale skoro mamy stopa, to jedziemy dalej.

2010.11.04. Gruzja, Ateni - Monastyr i żołnierze.

W Ateni koleś skręca w lewo. Dziwi się, że chcemy wysiadać, mówi, że chce zobaczyć tu jeden monastyr i potem wraca do Gori. Ok, drogowskaz jest, więc decydujemy się pojechać z nim. Zatrzymujemy się przy kościółku, a tam nasi znajomi żołnierze! :) Miłe spotkanie, oni tu stoją i odpoczywają, od razu nas zagadują, otaczają kołem. Niektórzy całkiem fajnie po angielsku gadają.

Idziemy z naszym kierowcą do kościółka - piękny jest! Ciemny, na ścianach pełno fresków, jakaś kobieta głośno się modli. Atmosfera jest niesamowita, po stokroć warto było tu przyjechać!!!

Z podwórka rozciąga się piękny widok na górską dolinę i wioskę w dole. Miejsce jest przepiękne!

Nasz kierowca oznajmia nam, że on jedzie jeszcze do jednego monastyru nieco dalej, a my możemy teraz wracać albo jechać z nim. No dobra, skoro już tak daleko z nim dojechaliśmy, to czemu nie? Choć jego osoba akurat nie wzbudza mojej zbytniej sytuacji, chwali się, że u niech śmieci wyrzuca się przez okno, wyrzucając przy tym plastikową butelkę, która prawie trafiła w przechodnia i jeszcze się z tego śmieje. No i muzykę włącza tak głośno, że prawie mi bębenki pękają ;)

Jedziemy przez góry, droga coraz gorsza, nikogo od dawna. Nagle zjeżdżamy z drogi, w leśną dróżkę, która prowadzi pod bramę monastyru. Wstyd mi trochę, bo to takie piękne i spokojne miejsce, a z Łady głośna muzyka. Ufff. W dodatku zagotowała się woda w chłodnicy, ale to akurat normalne.

Wchodzimy do monastyru, nasz kierowca gada o czymś z mnichem (to był taki prawdziwy mnich, w czarnej szacie, z siwą brodą i o łagodnym spojrzeniu), mówi o nas, że my z PL nie rozumiemy po gruzińsku - tyle zrozumiałam ;) Mnisi mieszkają w małym domeczku. Do kościółka trzeba wspiąć się pod górę, niestety zostały już z niego tylko ruiny - został zbombardowany podczas wojny. Mnich ponoć prosił, żeby w kościółku nie robić zdjęć.

Droga prowadzi dalej nad stawkiem z krystalicznie czystą wodą. Chłopak chce iść dalej pod górę, mówi, że za trzy kilometry są resztki czegoś jeszcze. Ale my nie mamy już za wiele czasu, powinniśmy powoli do Gori wracać. Na szczęście nie nalega.

Mi bardzo żal, że nie mogę zostać tu dłużej. To kolejne niesamowite miejsce, do którego trafiliśmy i to całkiem przypadkiem! Jest tu cudnie cicho i spokojnie, na drzewkach żółcą się liście, wokół góry. Idealne miejsce na to, żeby zaszyć się tu w spokoju na dłużej, gdy chce się pobyć samemu...

Kierowca wysadza nas w Ateni przy głównej drodze, mówiąc, ze pojedzie profilaktycznie sprawdzić autko. Ok, nie mam nic przeciwko, dziękujemy mu bardzo, że nas zabrał i się rozstajemy.

Teraz albo marszrutka, albo stop. Macham na stopa i znów mamy szczęście - po chwili zatrzymuje się miły pan, który zabiera nas do Gori :)

2010.11.04. Gruzja, Gori. - Spotkanie.

Wysiadamy i zastanawiamy się co dalej, czy od razu łapać tą marszrutkę, czy jeszcze po Gori pochodzić? No ale długo się nie zastanawiamy, gdy ktoś nas woła - to jeden z poznanych dziś żołnierzy! Levan cieszy się ze spotkania, ja też, bo chociaż z nim będę mogła sobie pogadać :) Mówi, że nam pomoże, chcemy czy nie ;) Że lepiej teraz już marszrutkę łapać, bo potem może już żadna nie jechać. I że zawiezie nas do miejsca na autostradzie, z którego marszrutkę przelotową do Achałcyche można złapać, bo stąd kiepsko.

Levan wszystko załatwia, na szczęście są dla nas akurat dwa miejsca :) Jej, tyle pozytywnych wrażeń dziś mamy przez tych cudownych ludzi tutaj! Zaczynam czuć, że kocham ten kraj.

Wjeżdżamy w góry.

Wszelkie prawa zastrzeżone © Copyright by kaukaz.pl