podróż: lipiec/sierpień 2010 r. Armenia
Kiedy mija kolejny rok powracamy wspomnieniami w miejsca i czas, które zapadły nam szczególnie w pamięci. Ja wracam dziś do Armenii, gdzie wraz z grupą przyjaciół spędziliśmy niezapomniane dwa tygodnie wędrując rowerem po bezdrożach, wsiach i miasteczkach tego kraju.
A wszystko zaczęło się pewnego wiosennego dnia, kiedy to, przeglądając posty na forum kaukaskim, natknęliśmy się na zaskakującą informację - polskie linie lotnicze uruchamiają od lipca bezpośrednie połączenie do Erywania. Mało tego, bilety można było wtedy kupić po naprawdę okazyjnej cenie. Od dłuższego czasu próbowaliśmy zaplanować wyjazd w rejony Kaukazu, myśleliśmy o Gruzji, ale skoro trafiła się niepowtarzalna okazja bezpośredniego przelotu do Armenii, nie zastanawialiśmy sie długo i szybko podjęliśmy decyzję - w tym roku będziemy przemierzać na rowerze krainę Ormian. Na drugi dzień zmontowaliśmy ekipę chętnych i na sto procent zdecydowanych śmiałków w składzie siedmiu dorosłych osób i dwójki dzieci. Kolejne etapy przygotowań potoczyły się kaskadowo - szybki zakup biletów, map i przewodników oraz zaplanowanie trasy, czym z niesamowitą precyzją zajął się jeden z członków męskiej części zespołu. Zbliżał się dzień wyjazdu, a w naszych głowach wraz z nieodpartą chęcią wyruszenia w nieznane, zaczęły rodzić się obawy i pytania - Czy damy radę? - wszak będziemy pokonywać nie tyle odległości, co spore wysokości względne - Czy będzie bezpiecznie? - szczególnie nurtowała nas sprawa ruchu na drodze, a słysząc opowieści o temperamencie południowców za kierownicą, mogliśmy się spodziewać nie lada przygód. Było jeszcze parę innych obaw i całe mnóstwo oczekiwań. Każde z nas bywało już wcześniej na wyprawach rowerowych w różnych krajach. Otwarci byliśmy na nowe doznania, na niezłą dawkę kwintesencji Kaukazu, o którym do tej pory sporo czytaliśmy, oglądaliśmy fotoreportaże i filmy. Interesowało nas wiele - krajobraz, architektura, historia, obyczaje i tradycje - nade wszystko jednak chcieliśmy zwykłych kontaktów ze zwyczajnymi ludźmi. Dziś możemy powiedzieć, że wszystkie nasze obawy rozwiały się szybko, jeszcze w trakcie podróży, a doznania i przygody towarzyszące nam niemal każdego dnia przerosły nasze oczekiwania.
Może brzmi to wszystko nieco cukierkowo i trąci sporą dawką subiektywizmu, ale w istocie, mieliśmy szczęście na swej drodze spotkać wiele serdecznych i gościnnych ludzi. Dla niektórych zapewne grupa obładowanych bagażami rowerzystów z dwójką dzieci w przyczepkach stanowiła nie lada ciekawostkę, większość jednak nie kierowała się wyłącznie chęcią poznania i zaspokojenia swojej ciekawości. Byli zwyczajnie gościnni proponując to, co w danym momencie mogli zaoferować. Na początek, bo w pierwszym dniu, późnym chłodnym wieczorem, kiedy to wspinaliśmy się w kierunku Amberd, zostaliśmy poczęstowani samogonem. Ognistość tego, z racji sporej dawki procentów, trudnego do przełknięcia trunku mogliśmy złagodzić zsiadłym swojskim mlekiem. Z samogonem mieliśmy do czynienia jeszcze kilka razy, na szczęście naprawdę w niewielkich dawkach niezagrażających niczyjemu zdrowiu czy tez bezpieczeństwu na drodze. Czasem zapraszano nas na kawę. Chyba najbardziej zapadła nam w pamięci ta pierwsza wypita u pasterza gdzieś wśród otwartych górskich przestrzeni u stóp Aragacu (4090 m n.p.m.), najwyższego szczytu Armenii. Kawa po ormiańsku to nie tylko pyszny, gęsty słodki i aromatyczny napój. To przede wszystkich spędzona z innym człowiekiem dłuższa chwila poświęcona zwyczajnej rozmowie. I właśnie te pogawędki z napotykanymi po drodze ludźmi były nieocenione. Chętnie opowiadali o sobie, z dumą mówili o swoim kraju i jego poszarpanej i trudnej historii. Zadawali wiele pytań, a na słowo Polska zwykle uśmiechali się i stawali jeszcze bardziej otwarci. Z lingwistycznego punktu widzenia rozmowy do najłatwiejszych nie należały. W końcu musieliśmy odkurzyć rosyjskie "bukwy", zastygłe gdzieś w zakamarkach naszej pamięci, co na początku wydawało się nieco trudne. Po dwóch, trzech dniach sami dziwiliśmy się, że tak wiele pamiętamy, a wspomagani przez siebie nawzajem właściwie nie mieliśmy większego kłopotu z porozumiewaniem się i odczytywaniem znaków drogowych czy też innych informacji napisanych cyrylicą. Razu pewnego poczuliśmy się niemal jak członkowie rodziny, kiedy to zostaliśmy zaproszeni przez właściciela sklepu w Martuni na rodzinną ucztę, na której przy wielkim podłużnym stole zasiadła niemal cała wielopokoleniowa familia. Wchodząc, przez chwilę mieliśmy wrażenie że jesteśmy na przyjęciu weselnym, a to było tylko niedzielne spotkanie przy rodzinnym stole. Wtedy właśnie poznaliśmy tajniki domowego wyrobu ormiańskich szaszłyków. Do dziś zastanawiamy się jak to się działo, że wszędzie gdzie byliśmy zapraszani do wspólnego posiłku nie brakowało talerzy, kubków, sztućców, nie mówiąc już o samym jedzeniu. W końcu podróżowaliśmy dziewięcioosobową grupą, a to nie to samo co napotkany samotny turysta, dla którego zawsze znajdzie się i miejsce i co nieco do przegryzienia. Podobnie, ale w innych okolicznościach przyrody, bo na wolnym powietrzu i sporej wysokości było podczas wspinaczki na Przełęcz Okuzarat, gdzie spotkaliśmy biesiadującą przy grillu ormiańską rodzinę. Tak po prostu przy drodze rozłożono pokaźnych rozmiarów ceratę służącą za obrus, a na niej wszystko czego duch i zmęczone wysiłkiem ciało do szczęścia potrzebuje. Były też toasty - spontaniczne, długie i specjalnie dedykowane.
Gościnność jakiej doświadczaliśmy w Armenii przybierała często postać bezinteresownej pomocy w znalezieniu lub udostępnieniu miejsca na nocleg. I tu sięgamy pamięcią do krótkiej wizyty w niewielkiej wiosce Tandzawer, gdzie kilku spotkanych po drodze młodych mieszkańców postanowiło bardzo na serio zaopiekować się naszą gromadką. Najpierw znaleźli nam miejsce na rozbicie namiotów, wieczorem zaserwowali gorącą herbatę i swojskie wyroby pod postacią jogurtu oraz nieco mocniejszych trunków, a rankiem skoro świt czekał na nas aromatyczny i rozgrzewający "czaj". Jakby tego było mało, na dokładkę mieliśmy zaserwowaną przejażdżkę na pace starego Ziła. Dzięki temu, z przygodami, ale wesoło i szczęśliwie przemierzyliśmy kilkukilometrowy odcinek przez ormiańską "dżunglę", by w ten sposób wydostać się na drogę, skąd mogliśmy spokojnie dalej pojechać na rowerach.
Każdego dnia towarzyszył nam górski, ale wciąż zmieniający się krajobraz. To zadziwiające jak na takim małym obszarze góry mogą być tak bardzo urozmaicone. Już na początku naszej wyprawy widzieliśmy lekko ośnieżone szczyty Aragacu i niższe łagodniejsze wzniesienia pokryte trawiastą roślinnością, gdzie mijaliśmy pasące się bydło oraz bardzo charakterystyczne dla ormiańskiego krajobrazu ule poukładane rzędami na trawie lub na starych przyczepach. W słoneczne dni, a takich mieliśmy najwięcej, dało się słyszeć dźwięki brzęczących zapracowanych pszczół. Gdzieniegdzie można też było kupić miód, niemal prosto z pasieki. W północnych i południowych rejonach kraju góry pokrywały lasy, tu bowiem drzewa dostawały większą porcję wilgoci. Zupełnie odmienny pejzaż dominuje w kotlinie Ararackiej, gdzie suchy i gorący klimat wypala skąpą roślinność zamieniając zbocza otaczających ją gór w ciepłe słoneczne kobierce. A w oddali widnieje ośnieżony szczyt legendarnej świętej góry Ormian - Araratu (5165m n.p.m.), na której miała niegdyś osiąść Arka Noego. Wydawał się być tak blisko, jego widok towarzyszył nam przez większą część dnia, kiedy to zmierzaliśmy do Khor Virap, by jak wielu przybyłych turystów, móc podziwiać mury monastyru na tle świętej góry. Wiedzieliśmy jednak, że bliskość Araratu jest tylko pozorna, bowiem ten niezmiennie ważny dla mieszkańców Hajastanu symbol znajduje się tuż za granicą z państwem tureckim, o czym skutecznie przypominały zasieki z drutów kolczastych oraz ambony strażnicze rozstawione wzdłuż linii granicznej. Nam Ararat wydał się najpiękniejszy w tle pól pełnych kwitnących słoneczników.
Innym nieodłącznym elementem Armenii jest Sevan. To jezioro zajmuje aż 5% powierzchni kraju, często więc nazywane jest morzem Armenii. Znajduje się na wysokości 1897 m n.p.m., nie dziwi więc fakt, że wody zbiornika nie należą do zbyt ciepłych nawet podczas upalnego lata. Panorama jeziora z czystą turkusową wodą oraz ciekawymi budynkami kompleksu klasztornego Sevanavank przyciąga rzesze turystów i miejscowych, spośród których wielu decyduje się na zawarcie małżeństwa w tej malowniczej scenerii. Niedaleko od miasteczka Sevan, jadąc wzdłuż wybrzeża na południe dotarliśmy do wsi Noratus. Tu, przy blasku zachodzącego słońca podziwialiśmy najbogatszą w całej Armenii kolekcję chaczkarów, czyli kamiennych krzyży, które zwykle wznoszono ku czci zmarłej osoby lub aby upamiętnić jakieś doniosłe wydarzenie.
Przeżyciem na miarę prawdziwego podróżnika rowerzysty była niewątpliwie wspinaczka na przełęcz Sulema (2410m n.p.m.). Nie tylko wjechaliśmy wtedy na najwyższą przełęcz podczas naszej wyprawy, ale także mieliśmy okazję przemierzyć niewielki odcinek słynnego Jedwabnego Szlaku, który niegdyś wiódł przez kraj Ormian. Pozostałością po tych czasach jest znajdujący się tuż przy drodze karawanseraj Selim, czyli jeden z dawnych zajazdów, miejsce posiłku i odpoczynku dla karawan kupców podążających z centralnej Azji i wiozących cenne towary na sprzedaż.
Jadąc dalej na południe, w okolicy Sisian mieliśmy okazję zobaczyć "ormiański Stonehenge" - Zorats Karer. To zespół kamiennych kręgów, mniejszy i wizualnie mniej atrakcyjny niż ten angielski, ale starszy i przez to prawdopodobnie ciekawszy, szczególnie dla badaczy tego typu obiektów. Uznaje się, że ten ormiański zespół megalitów był prawdopodobnie wczesnym obserwatorium astronomicznym.
Niedługo potem dotarliśmy do równie frapującego miejsca o tajemniczej nazwie Satan's Bridge - znajdującego się u stóp kanionu Vorotan naturalnego skalnego mostu. Niesamowite to miejsce - dookoła ściany górskich zboczy, a przy moście nieco schowane i niewidoczne z drogi niewielkie oczka wodne z ciepłą wodą. Z Czarciego Mostu było już niedaleko do słynnego monastyru Tatev. Dziś można się tam dostać szybko i w komfortowych warunkach, bo najdłuższą kolejką linową na świecie oddaną do użytku niedługo po naszym powrocie z Armenii. My poświęciliśmy na dojazd do klasztoru pół dnia. Na poły szutrową zniszczoną drogą, która gdzieniegdzie zdradzała ślady dawnego asfaltu, wspinaliśmy sie mozolnie w górę. Średnia prędkość wyniosła zaledwie 6,4 km/h. Musieliśmy często przystawać - aby odpocząć lub by zalepić kolejną dziurę w dętce. Ale nasz trud został nagrodzony pięknymi widokami z klasztorem-twierdzą, który niezmiennie od stuleci zadziwia przybyłych tu wędrowców.
Armenia to kraj niezliczonych starych, często pochodzących z wczesnego średniowiecza, monastyrów. Widzieliśmy ich wiele, i choć podobne architektonicznie, każdy z osobna urzekał swym niepowtarzalnym charakterem. Wiele z nich, tak jak Tatev, położonych jest w miejscach trudno dostępnych, gdzieś wysoko w górach. Inne wzniesiono przy głębokich malowniczych kanionach. Tak jest w przypadku klasztorów Saghmosavank, czyli "klasztoru psalmów" i położonego kilka kilometrów dalej Hovhannavank, u stóp których wije się cudowny kanion rzeki Kasagh. Odwiedziliśmy też świątynie w Sanahinie i Haghpat. To dwa kolejne kompleksy klasztorne wpisane na listę UNESCO. Jak na zabytki tej klasy, cicho tu i spokojnie, wciąż niewielu turystów, nie trzeba kupować biletów i tylko miejscowe przekupki zachęcające do kupienia pamiątek przypominają, że niebawem i tutaj zawita komercja w czystej, skądinąd znanej nam dobrze, postaci. Byliśmy też w Odzun. Ta wizyta wyryła się głęboko w naszej pamięci, a to z racji nie tylko niesamowicie starego, bo datującego się na VII wiek klasztoru, ale przede wszystkim ciepłego przyjęcia przez mieszkańców i popa - gospodarza tutejszego monastyru. Tego dnia mieliśmy już wiele kilometrów za sobą. Słońce chyliło się ku zachodowi. Chcieliśmy koniecznie zobaczyć klasztor, ale w pierwszej kolejności interesowało nas miejsce na nocleg. Zanim dotarliśmy do świątyni, wieść o przybyłych na rowerach wędrowców z Polski rozniosła się po wsi i dotarła do popa, który otwierając bramę kościelną powiedział na przywitanie: "Nam ocień prijatna szto wy prijechali" i zaprosił do środka. W ten sposób spędziliśmy niesamowity wieczór i noc na terenie jednego z najstarszych tutejszych monastyrów. Rankiem mieliśmy zapewnioną wycieczkę z przewodnikiem po klasztorze w języku rosyjskim, a na do widzenia zostaliśmy ugoszczeni kawą i herbatą.
Z goła inne wrażenie zrobiła na nas stolica Armenii. Próżno tu szukać atmosfery małych miasteczek i wsi. Erywań przechodzi architektoniczną metamorfozę - wiele starych, szpecących zresztą budynków burzy się, a na to miejsce wznoszone są nowe, niczym nie przypominające tych z prowincji. To miejsce nie różni się od większych miast europejskich. Wspaniałe place, muzea, uniwersytety, banki, wszystko jak przystało na centrum kulturalne, naukowe i handlowe Kaukazu. Tu nie mieliśmy problemu z porozumiewaniem się po angielsku. Bez trudu znaleźliśmy też dobrze wyposażone centrum informacji turystycznej ze świetną obsługą, wiele kafejek, restauracji, uliczki ze sklepami z pamiątkami. Mimo, że wciąż intrygujący i ciekawy, to już nieco inny świat i inna atmosfera. I pomyśleć, że nieco dalej od miasta toczy się zwykłe życie zwyczajnych ludzi, to mniej sztuczne i plastikowe, to, które od samego początku wyprawy chcieliśmy poznać i zasmakować. Na szczęście udało się.