zdjęcia i fotografie góry Kaukaz, Gruzja, Armenia, Azerbejdżan, turystyka, podróże, wyprawy, gospodarka, bezpieczeństwo, zabytki, zwiedzanie, trekking, Morze Czarne, wybrzeże, Tbilisi, Batumi, Mccheta, Kazbek, Kazbegi, Wardzia

moja Gruzja - Sylwia Skrzypczyk

konkurs na najlepszą relację z podróży na Kaukaz 2010

Inaczej patrzy się na rzeczy widziane po raz pierwszy, inaczej na te, oglądane powtórnie. To są nie te same emocje, odczucia, przemyślenia. W miejscach znanych i nieznanych, co innego przykuwa uwagę, co innego ją rozprasza, co innego dziwi i co innego zapada w pamięć. Do Gruzji przyjechałam w wrześniu 2010 roku. Przyjechałam, by tu zamieszkać, zostać na dziewięć miesięcy, nigdy wcześniej nie byłam na Kaukazie. To także różnica: przybyć do jakiegoś kraju, by go zwiedzić, a przybyć by w nim żyć. Upływa właśnie jedna trzecia mojego pobytu. Moja Gruzja, wyuczona dzień po dniu na pamięć, spowszedniała w pewnych kwestiach. Wiele rzeczy już poznałam, zrozumiałam. Przyzwyczaiłam się do licznych z tutejszych krajobrazów, zapachów, kolorów, blasków i cieni. Inaczej patrzę dziś na mijane domy, zawarte i zatarte znajomości mają innym wymiar. Ale mimo to są takie obrazy z pierwszych dni mojego w Gruzji bytowania, które powracają raz za razem w niezmienionej formie. W kilku poniższych opowieściach ożywają przemierzone przeze mnie drogi, odwiedzone miasta, bliżsi mi i dalsi ludzie, wrażenia, myśli, emocje - pochodzące gdzieś z dusznego przełomu września i października, kiedy to jeszcze słońce świeciło jasno, a ja smakowałam Gruzję z dużo większą zachłannością i sporo mniejszym dystansem.

Właściwe słowa nie istnieją.

W istocie ludzkiej istnieje silna potrzeba określania i klasyfikacji otaczających go zjawisk, nadawania nazw, wkładania rzeczy do odpowiednio przyszykowanych szuflad i szufladek, wpychania danych w rubryki. Pierwsze chwile w obcym miejscu miewają znamiona obłędu. Szare komórki wariują szukając odpowiednich terminów i interpretacji.

Nocna podróż.

Budzę się jakieś 30 minut przed Tbilisi. Otępiona niewystarczająco długim snem, z pomieszaniem znudzenia, zmęczenia i niecierpliwości wpatruję się w czarną dziurę samolotowego okna. Nic nie widać. Jest 3:35 miejscowego czasu. O takiej godzinie spodziewałam się zobaczyć leniwie wschodzące słońce, albo chociaż lekką poświatę jednoznacznie wskazująca na to, że gdzieś to słońce jest i kiedyś rzeczywiście wstanie. Tymczasem za oknem było ciemno i - 45 stopni, lecieliśmy jeszcze ciągle wysoko. 30 minut oddzielające nas od Tbilisi topniało pośpiesznie ale miasta wciąż nie było widać. Jakieś pojedyncze światła zawieszone w gęstości nocy. Pomyślałam wtedy, że to taka przypadłość regionów 'drugiej kategorii'. Miasta, choćby były nawet rozległe, mieszczące w sobie miliony istnień ludzkich, praktycznie dla reszty świat nie istnieją. Słabo widać je z samolotu, rzadko słychać o nich w radiu. Czwarta nad ranem, lądujemy wreszcie w nierzednącą ciemność. Chyba na całym świecie lotniska są do siebie podobne. W stołecznym porcie Gruzji, na dobry początek, spędziłam trzy i pół godziny. Trzy i pól godziny to aż nadto na każde lotnisko.

Ranek.

Z lotniska do miasta. Szerokimi ulicami, z których wytarte zostały linie i pasy dojeżdżamy do dworca autobusowego. Wielki, szary budynek, wewnątrz którego drzemią nie otwarte jeszcze kawiarnie. Mijając je z lekkim rozczarowaniem, przecinamy przestrzeń dworca, by po chwili znaleźć się po jego drugiej stronie. Druga strona jest proporcjonalnie przygnębiająca i ciężka. Na nierównej tafli parkingu, stojący obok wysłużonych autobusów i marszrutek, kierowcy nieśpiesznie żują pestki słonecznika. Przecieram oczy, więc to się na prawdę dzieje! Czyli to nie książkowy chwyt, są miejsca, w których ludzie jedzą te słonecznikowe ziarenka! W luku bagażowym zdezelowanego autobusu zostawiam swoje rzeczy i wraz z pierwszą gruzińską znajomą idę szukać jakiejkolwiek, byle czynnej, kawiarni. Po dwudziestu siedmiu minutach, nie znalazłszy nic innego, zasiadamy w przydworcowej spelunce. Mija ledwie chwila, a do naszego stolika podchodzi podstarzały Gruzin. Żonglując przed moimi oczami pożółkłymi fotografiami przywołuje czasy, kiedy jako żołnierz stacjonował na granicy Polski i ZSRR, to znowu jakąś rodzinną uroczystość sprzed laty, o której dziś nie ma kto pamiętać, bo uśmiechający się z fotografii rodzice umarli, a żona odeszła. Obserwujący całą sytuację właściciel podaje naszą kawę wewnątrz lokalu, sadza nas w kącie oddzielonym od reszty sali brunatną kotarą i sam, pilnując by żadna spragniona towarzystwa dusza nie zaprzątała już naszej uwagi, siada po jej drugiej stronie. Za kawę nie bierze pieniędzy.

Droga.

Zza okien autobusu zachłannie chłonę kolejne widoki. W myślach szukam odpowiednich słów, by określić to co widzę i porównać do tego co już kiedyś widziałam. Góry są żółto-brązowe, porośnięte wypłowiałą od letniego skwaru trawą, przypominają mi Wzgórza Golan. Wydaje mi się, że w całym autobusie tylko ja gapię się w okna. Reszta pasażerów z niekłamanym zaciekawieniem śledzi sceny filmu wyświetlanego na dwóch przywieszonych tuż pod sufitem telewizorach. Spoglądam na ekran, jestem ciekawa gruzińskiego kina ale nie rozumiejąc ani słowa szybko się zniechęcam i znów kieruje swoje spojrzenie w okno. Po chwil mam wrażenie, że wszyscy patrzą na mnie. Trochę przysypiam, budzę się i znowu patrzę w okno. Nie mogę się nadziwić mijanym co chwilę autom, które kierowcy zaparkowali tuż przy jezdni a sami poszli spać. Gdzieś się zatrzymujemy, nie wiem jak długo będziemy tam stać, tak samo, jak nie wiem ile jeszcze będziemy jechać do Ozurgeti. Co gorsza nie wiem też jak o to zapytać. Marszczę w bolesnym grymasie czoło, mobilizuje własny umysł i układam w głowie zdanie po rosyjsku. Zagaduję dwie siedzące przede mną kobiety. Po chwili połowa współpasażerów zaangażowana jest w tłumaczenie mi kiedy dotrzemy do miasta i gdzie powinnam wysiąść. Jeszcze tylko godzina. W dwóch autobusowych telewizorach leci czwarty z kolei film, ludzie oglądają z niesłabnącym zainteresowaniem. Teraz, gdy któryś z aktorów mówi zdanie po angielsku, współpasażerowie ze wszystkich kątów pojazdu zwracają głowy w moją stronę i posyłają mi rozbrajające uśmiech. Odsyłam uśmiechy, spoglądam w okno, po sześciu godzinach jazdy góry zmieniły się w zielone.

Pozy, maski, gesty, cienie.

Wracając autostopem z Batumi poznałam trzech młodych Gruzinów. Pierwszą kwestią, którą należało nam ustalić był język, jakim będziemy się porozumiewać. Z nabytą w ciągu mijających właśnie dwóch tygodni pobytu w Sakartwelo wprawą oświadczam, że rosyjski znam słabo ale jak będą mówić powoli to zrozumiem.
- So, maybe do you speak English? - wyrwa się jeden, z którym dzielę tylne siedzenie auta.
- Yes, yes, yes, I do!!
- A pa gruzinski ty nie gawarisz? - dolatuje mnie pytanie z przodu.
- Erti, ori, sami, othi.(raz, dwa, trzy, cztery.) - rozpoczynam.
- Oh, it's so sweet!! Can you say something more?
- Gamardżoba, dila miszwidobisa.. (cześć, dzień dobry.) - uczę się gruzińskiego ale to bardzo trudny dla mnie język - kończę po rosyjsku. Młodzi Gruzini kiwają ze zrozumieniem głową.
- Tak, gruziński jest bardzo trudny - przytakują zgodnie, a w tym prostym stwierdzeniu czuć dumę.
- A Saakaszwili, slyszala?
- Of course - w pytaniu o prezydenta także czai się duma, której rozmiary dodatkowo powiększa moja natychmiastowa odpowiedz.

Droga z przedmieść Batumi do leżącego nieopodal Ozurgeti, a stanowiącego cel podróży moich nowych znajomych Kobuleti, upływa na anglojęzycznej rozmowie z kolegą jadącym jak i ja na tylnim siedzeniu samochodu. W Kobuleti zamiast na dworzec udaję się z całą trójką na kolację. Zabrawszy mnie do domu, mój ciemnooki towarzysz z tylnego siedzenia, przedstawia mi swoich rodziców, psa i pięć kotów. W trakcie posiłku z dokładnością autora książki kucharskiej opisuje wszystko co znajduje się na moim talerzu. Nie muszę dodawać, że poszczególne dania, jako przejaw czystej tradycji kulinarnej, stanowią kolejny powód do dumy.

Wkrótce miłe popołudnie łagodnie rozkwita w równie miły wieczór. A gdy w koniec końców docieramy do dworca okazuje się, że tego dnia do Ozurgeti nie pojedzie już żadna marszutka. Nie namyślając się zbyt długo koledzy Gruzini pakują mnie z powrotem do auta i zawożą pod sam dom. Żegnając się z dumnym ciemnookim towarzyszem dziękuję za wspólnie spędzony czas. W odpowiedzi słyszę, że jestem przecież gościem, a dla gościa w Gruzji wszystko. Kilka wieczorów później zdarzyło mi się spacerować z tym samym młodym i dumnym Gruzinem po czarnomorskiej plaży w Kobuleti. Idziemy wzdłuż brzegu wychwalając uroki gruzińskiej nocy rozpostartej nad kawałkiem ziemi, którą jej mieszkańcy zwykli nazywać rajem. Pod stopami chrzęszczą nam kolorowe kamienie a wzmagane wiatrem fale huczą tuż obok. Śpiewamy w trzech językach na tyle głośno by przekrzyczeć szum wody. I jest i hymn gruziński i Rozkwitały pąki białych róż i pewnie mogło by być jeszcze wiele innych pieśni ale tymczasem pochłania nas szukanie na niebie Wielkiego Wozu.
- Eto Balszaja Mjedwiedzica - oświadcza mój towarzysz po czym popadamy w słowny balet roztrząsając czy bardziej potrzebna mi jest nauka gruzińskich wyznań miłosnych czy też pytań o właściwą marszrutkę.
Ponieważ słowa tak jak mogę łączyć potrafią też i dzielić milkniemy wkrótce i milcząc ruszamy w drogę powrotną. Wspólne nam jest uczucie niezrozumienia choć zgoła inne są jego przyczyny. Przy końcu naszej wędrówki przystajemy na chwilę, noc jest chłodna a gwiazdy ciągle jasne. Zapaliwszy papierosa czarnooki i jakże dumny mój towarzysz obezwładniająco szczerym głosem pyta:
- Why did girl like you come to Georgia? Ozurgeti is shit. Georgia is shit. Why didn't you go to America?

Doświadczanie nieba. Ozurgeti rankiem.

Budzę się o 4:34 na godzinę przed budzikiem i wiem, że już nie zasnę. Tylko co tu robić? Wychodzę na balkon, niebo jest tak samo gwieździste jak o 23:19 poprzedniego dnia, kiedy kładłam się spać. Z mojego balkonu nie widać Wielkiego Wozu. Wielki Wóz to jedyny gwiazdozbiór, który potrafię rozpoznać, dlatego też zawsze wypatruję go uparcie. Już po piątej, opatulona w różnego rodzaju chusty wychodzę na spacer, przecież świt to moja ulubiona pora dnia. Ale świt bywa nocą. Względność czasu, pór roku i dnia. Względność przestrzeni. To co kiedyś określałam słowem "tam" teraz nazywam "tu". O piątej furtka zamknięta jest jeszcze na kłódkę, przeskakuję więc przez płot, staję na ulicy, teraz mam lepszy widok na niebo. Zadzieram głowę do góry, szukam, wypatruje, jest! Wielki Wóz świeci tutaj z innej strony niż ta, po której zwykłam go szukać, w dodatku jest ułożony w pionie i nie mogę go rozpoznać na pierwszy rzut oka. Ale jest. Tak, jak i tam, świeci i tu.

Ulica jest pusta, przygasła, przytulna. Gwiazdy uczepione nieba rzucają zimny, odległy blask, podczas gdy gdzieniegdzie przyklejone do ziemi lampy świecą na żółto. Ciepła barwa latarnianego skrzenia pogłębia poczucie swojskiego bezpieczeństwa. Ulice opatulone łagodnym światłem zdają się naturalnie wyrastać z gruntu i są takie odległe od tych szklistych punkcików na niebie.

Idę przez miasto bocznymi drogami. Są te żółtawe latarnie, zaspane domy, cisza ogródków, szorstkość asfaltu, od czasu do czasu ledwie słyszalny szelest spadających liści. Przez zimno nie czuję zapachów, pozostaje słuchać i patrzeć. Kiedy spoglądam w górę na niebo, a potem znów przed siebie na drogę czuję jak czarność nieboskłonu przytłacza, zwala się na głowę, przez co ulice i domy, całe miasto kuli się i maleje pod jego niemym, przeogromnym naporem. Drogę nieuchronnie wiodącą do centrum rozświetlają co jakiś czas krzyże. Są takie z lampkami żółtymi i zielono-niebieskimi. Wyglądają trochę dziwnie. Pamiętam jak pierwszy raz zobaczyłam Ozurgeti po zmroku. Wjeżdżałam do niego od strony Kobuleti, jedną z takich dróg, po których jeździ się tylko nocą i nie mogłam się zorientować gdzie jestem. Miasto było puste choć godzina wczesna. Mijaliśmy tylko co chwile te rozświetlone krzyże, do których nie przywykłam, bo w dzień, pozbawione neonowego blasku, wtapiają się cicho i pokornie w krajobraz.

Coraz bliżej centrum miasta, coraz więcej piejących kogutów. Przed skrzyżowaniem niedorzeczny, pojedynczy blok sięgający nieba! Dochodzę do placu - parkingu przed monumentalnym i wiecznie pustym teatrem, po lewej mam budynek o wszelkich znamionach bunkra. To dawne muzeum Armii Czerwonej zmienione w etnograficzne. Przed muzeum etnograficznym, lekko zgrzebane w krzewach i trawie, ostało się popiersie Stalina. Przechodzę prawą stroną placu - parkingu, po lewej kręcą się zamiatacze ulic, więc wreszcie ktoś żywy w ten ranek niedzielny! Mijam park z dwiema niedziałającymi fontannami, potem cerkiew, idę w stronę bazarów - to tam toczy się przecież życie Ozurgeti, to tam jest centrum, środek, kulminacja i kwintesencja gruzińskiej prowincji. Ale o szóstej rano bazary są jeszcze puste, więcej tu za to zamiataczy ulic. Odgłosy mioteł stykających się z asfaltową nierówną powierzchnią odprowadzają mnie w drogę powrotną. Zostawiam za sobą wymarł targ, idę dalej, patrzę, słucham, czuję. Usytuowane w centrum, rozświetlone od środka budynki policji, aptek i banków psują szkic tego spaceru. Wzrok tępieje w obecności ich krzykliwych neonów i niebo traci swą siłę, nie pastwi się więcej nad miastem, nie przygniata do ziemi jego żółtawych od latarń uliczek. Mijam cerkiew, tym razem skręcam przy muzeum w prawo i schodząc drogą w dół docieram do jednej z głównych ulic miasta prowadzącej do Kutaisi. Jezdnia jest nienaturalnie pusta. Znowu jest cicho. Zostawiwszy za sobą centrum, gwiazdy na niebie na powrót mają się dobrze, przydrożne krzyże takoż. Dochodzę do swojej ulicy teraz już tylko płot, który trzeba przeskoczyć, schody, po których trzeba się wspiąć na balkon, drzwi pokoju, które trzeba otworzyć. za oknem jest już jasno, noc wypaliła się do końca, Wielki Wóz poszedł świecić gdzieś indziej. Gdzieś, czyli tam. Kiedyś tam będzie znaczyć tu.

Na ulicach starego Tbilisi.

Stare Tbilisi ma w sobie coś wciągającego. Szczególnie rankiem poprzedzonym dziewięcioma roztrzęsionym godzinami wyleżanymi w pociągu. Czasem mi się zdaje, że żadna mapa i żaden przewodnik nie są w stanie wygrać z pokusą gubienia się i odnajdywania w obcym mieście, że pomniki i muzea nie mogą przewyższyć bezrefleksyjnego włażenia w ciasne uliczki, zachłannego zerkania na cudze podwórka, cudze pranie i pomyje. I tak też, upchnąwszy przewodnik i mapę w plecaku, przemierzam wijące się w górę uliczki prowadzona szlakiem co bardziej krzywych i kanciastych domów. To skręcę w lewo, bo właśnie zobaczyłam drewniany balkon pomalowany kolorem bezchmurnego nieba, to znowu w prawo, bo spodobały mi się rudo-rdzawe szramy przecinające blaszaną ścianę chylącego się na bok budynku. Uliczki są podobne jedna do drugiej. a może i wcale nie są? W większości krzywe, kanciaste, z uporem pnące się pod górę lub patrząc z drugiej strony, lecące w dół na łeb, na szyję. Drewniane balkony o finezyjnie rzeźbionych poręczach i barierkach, łączą nici bezlistnych o tej porze roku winorośli i sznury kolorowego w każdej roku porze prania.

Stare miasto, stare miasto, nie ma bruku, nie ma rynku, nie ma kawiarenek i ogródków, grajków, malarczyków, sprzedawczyków. Są domy o nierównomiernych kształtach, z każdej strony coś niespodziewanie im wyrasta, trzeci balkon, jakieś schody. Są kolory lekko wyblakłe, farba odpryskująca od drewnianych powierzchni i języki rdzy na blachach. Rześkie powietrze przecinają smugi ciepłych dymów, pachnie palonym drewnem. Mijam sklep koszerny, zachodzę do synagogi, wypytuję pana o szpakowatej twarzy w popielatym płaszczu o tutejszą gminę i odchodzę nieśpiesznie. Gdzieś na górze, pomiędzy dachami niespodziewanie wyrasta meczet - to chyba na równoległej ulicy. Schodzę więc w dół, skręcamy w lewo i pnę się znów pod górę w poszukiwaniu domniemanego meczetu. Gdzieś w połowie drogi przystaję na chwilę i odwracamy się, by z wysokości spojrzeć w oczy Tbilisi. Jest teraz taki obrazek: drzwi a obok nich dwa okna z drewnianymi framugami, na drzwiach wisi krzyż, na przymocowanych do okiennych ram sznurkach suszą się majtki, dalej stromo biegnąca w dół ulica i rozchodzące się u jej wylotu miasto. Podoba mi się ten obrazek, wyciągam więc aparat i przez kilka minut, stojąc po przekątnej do krzyża i majtek, próbuję zamknąć go w pudełku z filmem. Tymczasem, nie chcąc wchodzić w kadr, zatrzymał się przede mną jakiś pan niosący w jednej ręce zawinięte w foliową jednorazówkę ryby i dwa świeże chleby w ręce drugiej. Naciskam w końcu spust aparatu, podnoszę się i z przepraszającym uśmiechem dziękuję panu, za to, że nie wlazł mi przed obiektyw. Pan też się uśmiecha. Pan mi pochlebia, pyta czy jestem dziennikarką albo fotografem.
- No nie jestem (ani dziennikarką i broń boże fotografem)
- Turystką?
- No trochę.
- A skąd?
- Z Polski - na dźwięk słowa "Polska" pan zagarnia mnie ręką w której trzyma chleby:
- Pójdziemy napić się czarnego wina! Ja tu mieszkam niedaleko, o w tym domu - i mówiąc wskazuje na drzwi tuż obok.
- Nie, nie, dziękuje, nie trzeba - zaczynam odmawiać. No ale przecież, żeby Gruzin zrozumiał "nie" to trzeba je powtórzyć co najmniej pięć razy. A ja ze swym brakiem asertywności dochodzę zazwyczaj ledwo to trzech "nie", czyli w konsekwencji i tak "tak". Trzy razy "nie", czyli jeszcze "tak" - i już pan Gruzin, z trzymanymi w dłoniach rybami i chlebem, prowadzi mnie przez obszerny, remontowany właśnie pokój do maleńkiej kuchni po brzegi wypełnionej różnego rodzaju sprzętami. Na wersalce siedzi mama pana Gruzina, w rękach trzyma druty i wełnę. Drutów jest pięć, nitka jedna - to będą skarpetki. Zaczynamy standardową rozmowę: a co ja tu robię? A gdzie mieszkam? A na jak długo?
- Wolontariuszka! Z dziećmi pracuje! A ile ty masz lat? - cieszą się wespół pan Gruzin z panią mamą.
- Dwadzieścia dwa.
- No to pierwszy toast za Ciebie!
Potem za Polskę i za Gruzję i za przyjaźń polsko - gruzińską.
- To ja już bardzo dziękuję i już szła będę - tak mi się przynajmniej wydawało, że już pójdę sobie, lecz tymczasem pani mama, odłożywszy druty, przygotowała jedzenie no i trzeba było zostać, jeszcze ryby spróbować.
- Zostań jeszcze, jeszcze spróbuj świeżej ryby! - siedzę więc dalej, patrzę i słucham.
- U mnie jest jeden przyjaciel Polak - reporter, ja go jak ciebie na ulicy spotkałem i teraz jak on do Gruzji przyjeżdża to zawsze u mnie zostaje. Bo Polacy to nasi przyjaciele. Ty też już dla mnie przyjaciółka - jak będziesz w Tbilisi to zawsze przychodź! Swoich przyjaciół też przyprowadź, zrobimy suprę, nie tak jak dzisiaj, ale prawdziwą się przygotuje, tylko zadzwoń, że przyjeżdżasz - recytuje bez zastanowienia, bez ustanku Zal, bo tak ma pan Gruzin na imię. Pochylam lekko głowę i mówię:
- Dziękuję.
- Nie, nie, nie trzeba "dziękuję", my tego nie lubimy. U nas gość od Boga przychodzi, jak my gościa przyjmujemy to tak jakbyśmy Boga przyjmowali. Gość to dla nas radość i zaszczyt, ty nie dziękuj. Ty nasze dzieci uczysz. I lat, ile ty masz? Dwadzieścia dwa. Ja mam córkę, co ma siedemnaście i ty też już jak moja córka jesteś - wysłuchawszy do końca Zala już nie mówię dziękuję, już się tylko uśmiecham. Wypijam jeszcze kilka koniecznych, by się rozstać bez urazy, toastów czarnego wina, robię zdjęcie, żegnam się i wychodzę. Jest w pół do dwunastej, przedpołudnie jeszcze, z głową lekko zamgloną ruszam dalej zaplątać się w gęstwinę rozklekotanych uliczek starego Tbilisi.

Wszelkie prawa zastrzeżone © Copyright by kaukaz.pl