zdjęcia i fotografie góry Kaukaz, Gruzja, Armenia, Azerbejdżan, turystyka, podróże, wyprawy, gospodarka, bezpieczeństwo, zabytki, zwiedzanie, trekking, Morze Czarne, wybrzeże, Tbilisi, Batumi, Mccheta, Kazbek, Kazbegi, Wardzia
strona główna strzalka relacje strzalka TUSZETIA I SWANETIA. BACKPACKING. 2012

TUSZETIA I SWANETIA. BACKPACKING. 2012 -

Jagoda, Michał i Mateusz na rok przed maturą postanowili rozpocząć swoją przygodę z backpackingiem. Udało im się przekonać przyjaciół i rodzinę, że nie zginą na dalekim Kaukazie. Gruzja okazała się idealnym celem: dość tania, bezpieczna, przyjazna. Spakowali plecaki i ruszyli w drogę.

W drodze do Omalo. Od lewej: Mateusz, Jagoda, Michał.
W drodze do Omalo. Od lewej: Mateusz, Jagoda, Michał.


Pomysł na ten wyjazd zrodził się spontanicznie. Pewnego wieczora z dwójką przyjaciół wędrowaliśmy palcem po mapie w poszukiwaniu kraju, który pozwoliłby nam rozpocząć backpacking. Od dawna chodziła mi po głowie podróż różniąca się od wakacyjnych tournee po kurortach z rodzicami, ale dopiero osiągnięcie pełnoletności i spotkanie dwóch osób o równie niestandardowych aspiracjach jak moje dały mi możliwość dłuższego wyjazdu w nieznane.

Backpacking jest po prostu podróżowaniem z plecakiem. Możliwie tanim i tak ciekawym, jak pozwala na to fantazja i polot podróżników. Stał się popularny w latach 60. i 70. dzięki hipisom, którzy jeździli na Bliski i Daleki Wschód 'w poszukiwaniu siebie' bądź nieznanych na Zachodzie substancji psychoaktywnych.

- Już wiem! Gruzja!! - tryumfalnie zakrzyknął Michał po trwającym godziny odrzucaniu projektów przejazdu przez Stany Zjednoczone, Andaluzję, Bałkany i Indonezję. Lot do Gruzji jest dość tani, ceny w kraju niskie, ludzie gościnni i przychylni Polakom. Wbrew żartom znajomych, którzy usłyszawszy o naszym pomyśle traktowali go jak 'jakiś hipsterski żart', Gruzja jest dość bezpieczna.

Nasza podróż trwała niespełna trzy tygodnie i w tym czasie udało się nam przejechać kraj wzdłuż i wszerz. Tbilisi, Mtskheta, Telavi, Singhagi, Omalo, Dartlo, Kazbegi, Gori, Uplisyche, Kutaisi, Zugdidi, Mestia, Uszguli i Batumi. Moja historia dotyczyć będzie jednak wyłącznie Tuszetii i Swanetii a dziwne i fascynujące wrażenia, które stały się naszym udziałem w innych regionach kraju będą, być może, tematem innej relacji.

Tuszetia jest najbardziej niedostępnym regionem Gruzji. Położona między Dagestanem, Kachetią i Czeczenią, jest oddzielona od reszty kraju przez Pasmo Główne, którego szczyty mierzą przynajmniej 3000 m n.p.m. By uchronić się przed najazdami innych plemion, miejscowa ludność już od początków ubiegłego tysiąclecia wznosiła kamienne wieże obronne, które dziś są wizytówką Tuszetii i przyciągają - ciągle nielicznych - turystów. Ludność krainy liczy kilkaset osób, które skupiają się w paru 'basztowych' wsiach, przypominających wyglądem twierdze. Fortyfikacje nie służą już jednak w celach obronnych - miejscowi urządzają w nich magazyny, włączając swobodnie w zabudowania gospodarskie. W tysiącletnich, unikalnych budynkach, które na bardziej dostępnych terenach byłyby oblegane przez hałaśliwe wycieczki szkolne, suszy się mięso i leżą kartony Snickersów i Lucky Stike'ów w opakowaniach ze starą grafiką.

Rozczarowani Telavi (Kachetia) postanowiliśmy się dostać do Omalo, jednej z takich właśnie osad. Znalezienie transportu nie było oczywiste, miejscowi radzili udać się do Alvani i tam szukać kierowcy jeepa. Napotkany w Alvani kierowca mówił o bardzo wysokich kosztach, nauczeni doświadczeniem wzruszaliśmy więc ramionami, w razie niepowodzenia planując rozbicie namiotu nad tamtejszą rzeką. Jak wielokrotnie uznaliśmy w trakcie naszej podróży, 'w Gruzji wszystko dzieje się samo'. Nie upłynęła nawet godzina, a znalazł się transport w podanej przez nas na początku cenie. Ruszyliśmy w trasę. Już początek podróży sygnalizował, że Tuszetii i jej mieszkańcom daleko od tego, co znamy. Kiedy chcieliśmy zapiąć pasy, kierowca spojrzał na nas ze zdziwieniem i oznajmił, że tu nie ma policji, a kiedy mimo to uparcie obstawaliśmy przy dopełnieniu tego oczywistego dla nas rytuału - poczuł się obrażony i nieprzyjemnie się nachmurzył. Rozpięliśmy pasy, co z perspektywy naszych późniejszych przygód wydaje się incydentem niewartym wzmianki.

Widoki zapierały dech w piersiach. Droga prowadziła niewyasfaltowaną ścieżką, w tumanach kurzu. Czasami przejeżdżaliśmy przez górski strumień albo nawet - przez wodospad. Kilka razy wymijaliśmy leżące na drodze spore głazy, które obsunęły się niedawno z wiszącej nad nami półki skalnej. Na początku myślałam z przerażeniem, co by było, gdyby taki głaz zsunął się akurat na naszego jeepa, ale z upływem czasu i zwiększającą się wysokością przepaści jakoś przestałam się nad tym zastanawiać. Niewzruszony kierowca odpalał jednego papierosa od drugiego i obcinał paznokcie, manewrując równocześnie na serpentynach. Trąbił, spotykając znajomych na trasie. Niestety nie miał w zwyczaju tego robić, wchodząc w ostry zakręt. Z Alvani do Omalo jest tylko 120 kilometrów. Wsiadając do jeepa po siedemnastej mieliśmy nadzieję być na górze najpóźniej po dwudziestej - być może dlatego tak uparcie odmawialiśmy zapłaty dodatkowych pięćdziesięciu lari. Kiedy po dwudziestej pierwszej wjeżdżaliśmy na szczyt i już zmierzchało, byliśmy pewni, że miejscowość jest tuż za zakrętem, wystarczy trochę zjechać w dół. Kierowca uprzejmie zatrzymał się, żebyśmy mogli zrobić sobie zdjęcia.

Jechaliśmy. Wokół była już ciemna noc a my nadal nie widzieliśmy końca podróży ani przepaści, które niewątpliwie rysowały się tuż pod nami. Do Omalo dotarliśmy może koło północy - trudno powiedzieć, bo od kilku dni nie mieliśmy prądu i nie działały już nasze telefony. Wytłumaczyliśmy sympatycznemu kierowcy, że chcemy zaoszczędzić na hotelu i wysadził nas na szczycie wzniesienia, na którym rozbiliśmy namiot. Pomogli nam w tym miejscowi, którzy pojawili się niewiadomo skąd. Oferowali, że nas nakarmią, służyli pomocą. Noc była cieplejsza niż spodziewałabym się po tych wysokościach, na niebie świeciła niemożliwa ilość gwiazd.

Znaleźliśmy się w raju na końcu świata - stwierdziliśmy następnego ranka. Chociaż wzgórze równocześnie było pastwiskiem, widok na 'basztową' wioskę wynagradzał tą niedogodność. Słońce świeciło jasno i po wizycie w wiosce okazało się, że za przystępną cenę (transport do Tuszetii jest drogi, więc i jedzenie kosztuje więcej niż w innych regionach kraju) zjemy pierwszy od kilku dni porządny posiłek. Gruziński chlebek puri, pyszne, robione w Omalo masło i miód, jajka miejscowych kur, świeże warzywa, świetnie parzona turecka kawa. Posileni, z uśmiechem ruszyliśmy ku Dartlo, zostawiając większość bagaży u gospodarzy. Mieliśmy nadzieję dotrzeć tam nieznacznie po południu i, jak bardzo niedoświadczeni piechurzy, zabraliśmy ze sobą tylko trzy litry wody. Po jednym na każdą osobę.

Słońce, jak wspomniałam, świeciło mocno, robiło się coraz cieplej. Woda szybko się kończyła. Strumieni, których było pełno wokół, gdy jechaliśmy jeepem, nie było teraz w ogóle. Planując noc w Dartlo wzięliśmy namiot, śpiwory, jakieś ciuchy. Było nam z tym strasznie gorąco i mieliśmy coraz mniej wody.

Rzuciliśmy się zachłannie na pierwszy napotkany strumyczek. Nie był zbyt bystry i po zaczerpnięciu, w butelce pływało trochę ściółki. Wykazaliśmy się bezgraniczną głupotą nie zaopatrując się w Polsce w tabletki oczyszczające wodę, dostępne w sklepach z wyposażeniem górskim. W tamtej sytuacji nie zostawało nam jednak nic innego jak pić tę wodę, chłodzić się w niej. I modlić się, żeby nic się nie stało.

Dopiero już blisko Dartlo natknęliśmy się na wspaniały wodospad. Był prawdziwym cudem, czysty, wpadał do rwącej rzeki w dolinie, w której mieściła się wioska. Woda nigdy nie miała takiego smaku. Nigdy tak nie chłodziła.

Wioska wydawała się ostatnią osadą na końcu świata. Zabudowania Dartlo liczą sobie kilkaset lat. Ludzie mieszkają w domach wybudowanych przez tamtejsze plemiona w XII, XIII, XIV wieku i utrzymują się głównie z wypasu krów i owiec, w ostatnich latach - z turystyki. Górują nad nim wieże obronne, takie jak w Omalo.

Rozbiliśmy się nad rzeką. Była bardzo zimna i rwąca, kąpiel odpadała. Chmurzyło się i wróżyłam nam śmierć z zimna i w deszczu, ale ku mojemu zdziwieniu tej nocy nie było burzy.

Obudził nas dziwny odgłos. Mateusz wyszedł z namiotu.

- Wychodźcie, na litość boską!! IDĄ NA NAS.

Z Michałem wygramoliliśmy się jakoś i naszym oczom ukazał się osobliwy widok. W naszą stronę nadciągała biała fala. Przetarłam oczy. Ku nam przesuwało się powoli ogromne stado owiec. W panice rzuciliśmy się pakować nasze rzeczy. SKŁADAJ NAMIOT IDĄ NA NAS, krzyczeliśmy, zwijając się ze śmiechu, cała sytuacja była w końcu zupełnie absurdalna.

Wracając wzięliśmy więcej wody i śniadanie przygotowane nam przez miejscowych. Ser, puri, warzywa i nieszczęsna (jak okazało się później) baranina.

 SKŁADAJ NAMIOT. IDĄ NA NAS.
SKŁADAJ NAMIOT. IDĄ NA NAS.


Dotarliśmy z powrotem do Omalo i znaleźliśmy jakiegoś dwudziestolatka, który obiecał zabrać nas na dół. W drugim jeepie jechali jego koledzy i podczas tej podróży dowiedzieliśmy się, że można zjeżdżać serpentynami, robiąc sobie przerwę na piwo. Ale ponieważ mieliśmy wybór - jechać z kierowcą po trzech piwach lub zostać pośrodku niczego, bez jedzenia i picia, wybraliśmy pierwszą opcję, ufając niebiosom, że jakoś znajdziemy się na dole.

Problemem nie okazały się promile alkoholu we krwi chłopaka, tylko hamulce jeepa. Najpierw przestał działać napęd w jednym kole. Później kierowca zorientował się, że w zasadzie nie ma też jak wyhamować. Na szczęście jechaliśmy akurat bardzo wolno, droga była nierówna i utknęliśmy na jakimś wyboju.

Ponieważ w Gruzji wszystko dzieje się samo, znikąd pojawił się ojciec kierowcy z połową jego rodziny w swoim jeepie. Wrzucił nasze bagaże na pakę, kazał chłopakom usiąść między nimi a mi zrobiono miejsce między liczną rodziną w środku. Pojechaliśmy do Alvani.

Przed domem chłopaka przywitała nas jego matka. Zaprosiła do środka, poczęstowała kolacją, opowiadała o Gruzji. Wspaniała, ciepła kobieta. Niestety to u niej w domu zaczęły się nasze kłopoty żołądkowe związane z piciem brudnej wody i baraniną. Baraniny nie można popijać zimną wodą, o czym dowiedzieliśmy się zbyt późno. Szczególnie taką, w której pływa ściółka i która może zawierać bakterie. Niesamowita kobieta odwiozła nas do Singhagi, gdzie, jak powiedziała, jest lekarz, znalazła tani hostel, tuliła jak matka. Następnego dnia, wobec trzydziestodziewięciostopniowej gorączki i zupełnego odwodnienia zawołaliśmy lekarki, które kazały nam (choć ledwo utrzymywaliśmy się na nogach), wnieść nasze dwudziestokilogramowe plecaki pod górę do jakiejś parodii karetki i zawiozły do zupełnie nowoczesnego szpitala. Po kilku kroplówkach odzyskaliśmy siły i tak skończyły się nasze przygody z Tuszetią.

Serpentyny prowadzące do Mestii, stolicy Swanetii, upstrzone są kapliczkami. Wielu zginęło tu na trasie, szczególnie, że w miarę porządną drogę wybudowano dopiero dwa lata temu. Często obok portretu zmarłego stoi butelka chachy - wysokoprocentowej, gruzińskiej wódki. Ludzie zatrzymują się przy kapliczce znajomego, piją łyk, wsiadają do samochodu, zatrzymują się przy kapliczce brata znajomego, kolejny łyk i sami spadają w przepaść. Między turystami zapuszczającymi się w te regiony krąży legenda opisana w książce Marcina Mellera i Anny Dziewitt 'Gaumardżos!': dwójka amerykańskich turystów wynajęła kierowcę, który miał ich przewieźć z Zugdidi do Mestii. Gruzin zatrzymywał się niemal przy każdej kapliczce i pociągał chachę, albo tę zostawioną przy kapliczce, albo własną, wyciągniętą ze schowka. Przerażeni turyści stanowczo odmawiali wspólnej biesiady. Zirytowany Murman (legenda tak nam się spodobała, że tego imienia używaliśmy później jako synonimu kierowcy) wyciągnął z bagażnika kałasznikowa (podobno większość Swanów posiada broń), przystawił im do głowy i upił do nieprzytomności. Po wszystkim zostali przyjaciółmi - na śmierć i życie.

Znając tę legendę a także opowieści tych, którzy przeżyli podróż do Swanetii, zdecydowaliśmy się szukać marszrutki. W Europejczyku transport publiczny budzi zaufanie. Poza tym - jest tańszy. W Jvari, gdzie pytanie o marszrutkę przerodziło się w zapoznanie z połową miejscowości, kąpiel w rzece i irytację, że marszrutka może przyjechać następnego dnia albo wcale, ponownie doświadczyliśmy cudu pt. 'w Gruzji wszystko dzieje się samo'. Kiedy tylko nasz orszak dotarł na przystanek, nadjechała marszrutka, Murman (który miał w końcu w pełni zasłużyć na swoje przezwisko) przeczekał cierpliwie łzawe pożegnania, spakowaliśmy bagaże i zajęliśmy nasze ulubione miejsca na końcu.

 Z ekipą z Zugdidi.
Z ekipą z Zugdidi.


Wjeżdżaliśmy coraz wyżej, mijając malownicze jeziora, stada krów zachodzące nam drogę i nieliczne zabudowania. Kierowca trąbił radośnie, kiedy z naprzeciwka nadjeżdżał jego znajomy i zdaje się, że znał niemal wszystkich. Nagle zatrzymał się, a z jego tłumaczeń dowiedzieliśmy się, że postój będzie trwał tylko dziesięć minut, że musi pomóc naprawiać wóz znajomego, który utknął na poboczu. Usiedliśmy więc i cierpliwie czekaliśmy. Dziesięć minut, dwadzieścia, godzinę, półtora. Czas się zatrzymał, a Murman w czerwonej koszulce i kilku przybyłych nie wiedzieć skąd Swanów ciągle naprawiało samochód. W końcu zawołali nas, posadzili na kamieniach, wyciągnęli kubdari (rodzaj placka z mięsem, bardzo kaloryczny, nasze ulubione danie gruzińskiej kuchni) i samogona w plastikowej butelce, zawołali 'gaumardżos!' (w wolnym tłumaczeniu: życzę ci zwycięstwa, tradycyjny toast gruziński) i ku mojemu przerażeniu i uciesze chłopaków - zaczęli pić. Zaczęliśmy pić, ponieważ moje rozpaczliwe próby wykręcenia się od kilku kolejek wzbudzały wyłącznie wybuchy śmiechu. Z trwogą obserwowałam, jak nasz Murman wychylał jednego stachana za drugim - a ponieważ to on rozlewał samogon do brudnych szklanek, uznałam, że musiał być tamadą (na gruzińskiej uczcie - suprze - ten, który przewodzi zgromadzeniu). W końcu zapytał mnie, czy umiem kierować samochodem, bo chyba będę musiała nas zawieźć do Mestii. Nie mam prawa jazdy i prędko go nie dostanę (nawet na auto osobowe, nie mówiąc o busie), wybiłam mu więc z głowy ten pomysł. Chłopcy też jakoś nigdy nie prowadzili busów, Murman dziarsko zmiął zatem reklamówki, w które zapakowane było kubdari, rzucił je w krzaki, posadził mnie i Michała obok siebie (żebyśmy lepiej widzieli, jak spadamy w przepaść?) i ruszyliśmy ku Mestii.

Zachodziło słońce, widok zapierał dech w piersiach i w równej mierze potęgował strach o życie jak pomagał mi o nim zapomnieć. Marszrutka jednak zadziwiająco mocno trzymała się drogi. Murman był sympatycznym człowiekiem, nonszalancko władał rosyjskim i puszczał z kasety tradycyjną swańską muzykę. Kiedy dotarliśmy do Mestii rzucił 'Supra, wierch?' wskazując palcem szczyt jednego ze wzniesień, po czym wyskoczył z samochodu i wrócił z zakupami. Zerknęłam do reklamówki, którą położył mi na kolanach i z przerażenia zakręciło mi się w głowie gdy zobaczyłam dwie butelki chachy i jedną litrową - piwa, mortadelę i bochenek chleba.

Poddałam się biegowi wypadków, co jest jedyną rozsądną taktyką w starciu ze swańską gościnnością. Wjechaliśmy marszrutką na wzniesienie, Murman zjechał ze ścieżki i brawurowo torował sobie maską drogę wśród sosen. Na potężnym głazie urządziliśmy suprę. Swanetia i jej mieszkańcy nadają nowe znaczenie słowu 'gościnność', które blednie zupełnie w polskich progach. Kierowca irytował się niemożliwie, widząc, że nie zamierzam pić chcachy zmieszanej z piwem, udobruchaliśmy go zatem śpiewając wszystkie polskie piosenki, jakie przyszły nam do głowy. Spory repertuar pieśni kościelnych, jakim wspólnie dysponowaliśmy, okazał się nieoceniony, muzykalny Swan szybko podłapywał melodię i jeżeli nasze zawodzenie jakkolwiek brzmiało to tylko dzięki jego (i Mateusza) umiejętnościom.

Dokończywszy uczty Murman wsadził nas do marszrutki i odwiózł do Koka Guesthouse na Stalina Street 4. Następnego dnia odkryliśmy, że droga na wzniesienie była zupełnie niezabezpieczona i widok, gdyby było jasno, z pewnością zmroziłby nam krew w żyłach.

Trekking w Swanetii obciążony jest pewnym ryzykiem. W dniu naszego powrotu do Polski stacje telewizyjne i portale internetowe podały informację, że w okolicach Mestii zaginęła 24-letnia Polka. Po paru dniach potwierdzono informację o jej śmierci. Nie zamierzaliśmy wałęsać się po nieznanych nam górach sami, nie wiedzieliśmy również jak zabrać się do organizacji pieszej wycieczki, nie znaliśmy szlaków. Wiedzieliśmy jedynie, że 48 km od Mestii znajduje się najwyżej położona wioska Europy (Gruzini ufają, że Gruzja jest w Europie, zdania innych narodów są podzielone) - Uszguli. Ponieważ 'w Gruzji wszystko dzieje się samo', niemal natychmiast w centrum Mestii zaczepiły nas trzy młode Gruzinki, świetnie władające angielskim. Zaoferowały nam wspólne wynajęcie jeepa do Uszguli i trekking w jej okolicach, na co ochoczo przystaliśmy. Kierowca pięcioosobowego jeepa nie widział problemu w zapakowaniu trzech osób z przodu i czterech z tyłu i choć nadużyciem byłoby stwierdzenie, że droga w tych warunkach była przyjemna, towarzystwo Nany, Nino i Maki było bardzo miłe i wzbogacające. Wysiedliśmy w Uszguli, zauroczeni widokami ośnieżonych szczytów i ruszyliśmy do monastyru z X wieku. Powiedzieć, że monastyr jest atrakcją turystyczną byłoby kolejnym nadużyciem. Trafia się do niego przypadkiem, po odpoczynku na miejscowym cmentarzu (polana, widok na okolicę, groby wokół, ale Gruzinki nie widziały nic niestosownego w pikniku pomiędzy nimi), zaciekawieni starożytnymi murami zajrzeliśmy za róg i zobaczyliśmy popa. Skinął na nas ręką, otworzył jakieś drzwi, kolejna otoczona starożytnym murem polana, pośrodku niej niski, bardzo stary budynek. Pop wyciągnął długie fartuchy (jednak - przygotowany na turystów w szortach?), kazał nam się ubrać, otworzył drzwi do budynku i gestem zaprosił do środka. Maki powiedziała do niego kilka słów i szeptem poinformowała nas, że monastyr pochodzi z X wieku. W zupełnej ciszy obejrzeliśmy całkiem dobrze zachowane freski - trudno powiedzieć czy i kiedy ostatnim razem były poddane renowacji. Na wiekowym, pokrytym pajęczynami stojaku paliły się świece, panowała atmosfera rzymskich katakumb.

Poruszeni niepowtarzalnym klimatem tego miejsca skierowaliśmy się ku osadzie. Słynie z wież i zabudowań charakterystycznych dla regionu. Za niewielką opłatą obejrzeliśmy największe skarby Gruzji. Przez lata różne nacje walczyły o wpływy na Kaukazie. Rabowano narodowe skarby Gruzinów, więc ci, przywiązani do swojej tradycji, wywieźli je do Swanetii, regionu, do którego dostęp jest tylko trzy miesiące w roku i którego nie potrafiono zdobyć. Ozdoby sakralne, biżuteria, suto haftowane chorągwie zgromadzone są w wieży, w której mieszkał niegdyś największy król Gruzji - kobieta. Tamara. Wieża ma kilka chwiejących się pięter i o ile UNESCO prędko się nią nie zajmie, prognozujemy im, że 'legną w Gruzjach'.

Góry wokół Uszguli i sama wioska były niesamowite. Nasz kierowca, który na szczęście nie zasłużył sobie na miano Murmana, przed powrotem zorganizował nam suprę z chaczapuri, kubdari i warzywami. Gruzinki chętnie opowiadały nam o swoim kraju i wypytywały o Polskę. Zachodziło słońce i trzeba było wracać.

W Gruzji każdy zna każdego, kto zna kogoś, a ten ktoś jest bratem człowieka, który na pewno nam pomoże. Maka, Nana i Nino poprosiły kierowcę jeepa żeby dowiedział się, jak można wyjechać ze Swanetii następnego dnia. Akurat miał szwagra, którego brat przyjaźnił się z kierowcą marszrutki do Zugdidi i zdobycie informacji, że mamy stawić się o piątej rano w centrum Mestii zajęło mu trzy minuty. Z Zugdidi planowaliśmy jakoś dotrzeć do Batumi i modliliśmy się, żeby nie trzeba było jechać aż do Kutaisi. Zapomnieliśmy, że przecież 'w Gruzji wszystko samo się dzieje' - wystarczyło wyjść z Koka Guesthouse na Stalina Street 4 o piątej nad ranem. Pierwszy przejeżdżający drogą samochód okazał się marszrutką, której kierowca zatrzymał się, spojrzał na nas, zakrzyknął: 'Batumi!' i wrzucił nasze bagaże do środka. Popłynęliśmy dalej z prądem wydarzeń, na wybrzeże, znad którego przygody są już tematem innej opowieści.

JAGODA DOBRUCKA

Wszelkie prawa zastrzeżone © Copyright by kaukaz.pl