zdjęcia i fotografie góry Kaukaz, Gruzja, Armenia, Azerbejdżan, turystyka, podróże, wyprawy, gospodarka, bezpieczeństwo, zabytki, zwiedzanie, trekking, Morze Czarne, wybrzeże, Tbilisi, Batumi, Mccheta, Kazbek, Kazbegi, Wardzia
strona główna strzalka relacje strzalka GRUZJA 2010 I left a peace of my heart in Georgia.

GRUZJA 2010 I left a peace of my heart in Georgia. - Alicja Durka

I miejsce w konkursie na najlepszą relację z podróży na Kaukaz 2010

podróż: 2010r., Gruzja

część 2

2010.11.01. Gruzja, Cminda Sameba - Spacer (prawie do lodowca).

Śniadanie równie pyszne, jak kolacja - jajka sadzone, ciepłe kiełbaski, chlebek, ser, wędlina, sałata i chaczapuri od wczoraj.

Po śniadaniu jakoś się grzebię, wychodzimy dopiero o wpół dziesiątej. W planie na dziś spacer do lodowca Gergeti, ale najpierw wizyta w informacji turystycznej, żeby kupić mapę. Sklepik zamknięty, kobitka dopiero dzwoni po kolesia, który daje nam mapę (12 lari) i idzie jeszcze rozmienić pieniążki, bo nie mam drobnych ;) Nikt się tu nie spieszy oprócz Wasilija ;) bo i po co.

Wracamy na główny plac, bo Wasilij chciał nas zawieźć. Myślałam, że tylko do szlaku, a on chce nas zawieźć za 40 lari aż do monastyru! Hmm, wolałabym się przejść pieszo, ale bratek namawia, żeby mu zrobić przyjemność i w końcu jedziemy.

Jakoś głupio się czuję, jadąc na górę autem, ale nie ma tego złego, bo po pierwsze na pewno oszczędzimy trochę czasu - już dziesiąta. Po drugie mamy atrakcję - Niva offroad, a offroad jest niewątpliwie. Niva zaczyna mi się podobać. Na górze coraz więcej śniegu, wjeżdżamy w pięknie oszroniony las, przez gałązki widać szczyt Kazbeg.

Monastyr Cminda Sameba widać już z wioski, ale najpiękniej wygląda ze skraju wielkiej polany, na której stoi. Wasilij zatrzymuje się na chwilę, żebym mogła zrobić fajne zdjęcia. A jest ślicznie, wszędzie dookoła migotki.

Mogliśmy iść w sumie dalej pieszo, ale Wasilij każe wsiadać, to wsiadamy. I nie był to dobry pomysł, bo wkrótce koleiny z błockiem okazały się tak głębokie, że zaryliśmy podwoziem na dobre. Wyjechać nie dało się z tego nijak. Wyruszyliśmy więc po pomoc do monastyru.

Zbudowany w XIV wieku, wchodzi się do niego przez dzwonnicę. Wyczytałam na forum, że można tu było kiedyś latem spać, bo nikogo nie było, ale obecnie jest tu już dziesięciu mnichów. W środku buzuje piecyk, więc jest cudnie ciepło.

Do autka wraca z nami trzech mnichów. Pchają, gazują, spod kół leci masa błota, Wasilij wraca do monastyru po jakieś deski, oni dyskutują bez końca ;) W końcu już tylko mój brat pomaga wypychać, oni boją się, że się pobrudzą? Na nic jednak to wszystko, w końcu Wasilij mówi, że zadzwonią po inne auto, żeby Nivkę wydobyło, bo innej rady nie ma.

My decydujemy iść w góry. Okropnie głupio Wasilija tak zostawiać, ale oni już sobie we czwórkę poradzą, a nam czas ucieka, już sporo po jedenastej. Dostajemy jeszcze wskazówki na drogę, spotykamy Hiszpanów, którzy byli w Krakowie, a potem chcą dotrzeć jeszcze do Iranu.

Skręcamy na boczną drogę, mijamy chatkę, w której też mnisi mieszkają. Nad chatką droga się kończy i idziemy po śladach - wygląda, jakby dziś już dwie czy trzy osoby tędy szły. Miejscami zbocze jest tak strome, że boję się, żeby nie zjechać w bok. Ale dalej już jest bezpieczniej.

Góry dookoła są przepiękne, a pogoda rewelacyjna - słonko od rana świeci. Jest zimno, ale gdy się idzie, robi się na tyle ciepło, że wkrótce zrzucam kurtkę i piję bielutki śnieg.

Na szlaku miały być kopce poustawiane z kamieni żeby nie zmylić drogi. My zauważyliśmy tylko jeden - na rozwidleniu ścieżek. Nie wiem, może inne schowały się pod śniegiem? Dobrze, że mieliśmy mapę.

Wkrótce droga zaczyna się piąć coraz bardziej pod górę, śnieg zaczyna bardziej skrzypieć. Obok dróżki pojawiają się spore kamienie przysypane śniegiem, które wyglądają jak stado żółwi ;) Ślicznie! Cudownie tu, tak cicho i spokojnie, tylko góry i my. Oprócz jednego kolesia nie spotkaliśmy już nikogo innego.

Wysokość powoli zaczyna dawać się we znaki. Robi się też coraz zimniej, szczególnie gdy wchodzi się w cień.

W końcu udało się dotrzeć do przełęczy. Wieje tu okropny zimny wiatr, taki, że trzęsę się z zimna i myślę tylko o tym, żeby gdzieś się przed nim schować. Nawet jeść tu nie chcę, mimo, że w brzuchu burczy już mocno. Przed nami Kazbeg - Lodowa Góra - piękny. Tablica informuje o tym, że lodowiec ucieka coraz bardziej na górę. Jakoś za bardzo go nie widać, wszystko tu jest pokryte śniegiem, możemy się jedynie domyślać, że lodowiec to w miarę gładka biała płachta spływająca naprzeciwko z gór.

W planie mieliśmy być może dotrzeć do meteo stacji. Ślady wiodą dalej po zboczu, nieco w dół, w stronę Kazbega. I choć kusi bardzo, to nie jest to chyba jednak za dobry pomysł, bo nie do końca na pewno wiemy gdzie jesteśmy, a stacji nigdzie na horyzoncie nie widać. Godzina też już dość późna, więc rezygnujemy z dalszej drogi i udajemy się po własnych śladach w drogę powrotną w dół. Schodzenie idzie o wiele szybciej, może dlatego, że chcę się jak najszybciej rozgrzać.

Gdy wchodziliśmy do góry, z doliny zaczęły wypływać chmurki. Najpierw małe, teraz coraz to już większa chmura, w której schował się monastyr. Dla mnie to niesamowicie cudne uczucie - chodzić ponad chmurami. Zatrzymujemy się też na chwilę, żeby coś przekąsić i posłuchać ciszy. ciężko opisać radość takich chwil. wspaniałość naszego świata.

Wkrótce i my zagłębiamy się w chmurkę, ze słonkiem trzeba się już na dziś pożegnać. Monastyru nawet z rozwidlenia nie widać, postanawiamy jednak jeszcze do niego podejść, żeby zobaczyć go we mgle. Jakże inaczej tu wygląda niż o poranku! Nivki nie ma, uff, musieli ją w takim razie uratować :)

Czas już był najwyższy, żeby na dół wracać, szósta już się zrobiła, zaczął powoli zapadać zmrok. Dobrze, że już z górki i droga, na której zgubić się raczej nie da. W dole widać światełka Kazbegi, a czubki gór naprzeciwko toną w naszej znajomej chmurce. Na końcowym odcinku, już w wiosce, pomagamy sobie latarkami.

W pewnym momencie, gdy dochodzimy do mostku, widać znajome światełka - to Wasilij po nas przyjechał :) Jest przed siódmą, a przecież obiad zamówiliśmy dopiero na wpół ósmej. Chyba zaszło jakieś małe nieporozumienie ;) Od razu dostajemy obiad - smażone pyry z mięskiem - pycha!!! Okropnie już wygłodniała byłam. Po obiedzie Wasilij częstuje jeszcze czaczą :)

2010.11.02. Gruzja, Dolina Truso - Dolina Truso.

Znów spaliśmy dłużej niż budzik kazał ;) Oni też chyba zaspali.

Wyjechać mieliśmy dziś o dziewiątej. Ale Wasilij złapał jakiś turystów i chce ich najpierw zawieźć do monastyru. Nam ściemnia, że pojedziemy później, bo później w Truso będzie cieplej i więcej słońca ;) OK, mi to nie przeszkadza. Ekipa, jak się okazało to sześć osób z Litwy. Chcą wejść na Kazbeg. Gadamy trochę po polsku, trochę po angielsku, choć zbyt rozmowni to oni nie są ;)

Skoro tak, to idziemy rozejrzeć się po wiosce. Jest kilka sklepów, jest kościółek, jest pomnik Aleksandra Kazbegi - ale tego dowiedzieliśmy się z przewodnika, bo sam pomnik nie jest podpisany.

Wasilij dzwoni, gdzie jesteśmy, że niby możemy już jechać. Zadzwonił akurat w momencie, gdy znalazłam fajny motyw do fotografowania ;) Idziemy na główny plac, Wasilij zabiera nas na chwilę do domu i jedziemy do Doliny Truso.

W Kobi skręcamy na zachód. I znów mamy Niva offroad ;) Widzimy szczyt Kazbeg od tyłu - od strony wschodniej jest zdecydowanie ładniejszy ;) Wasilij mówi, że tu jest graniczna zona, ale spokojnie można chodzić, soldatów bać się nie trzeba, bo to gruzińskie soldaty.

Wasilij wysadza nas w Kveto Okrokama - kolejna wioska na zachód od Kobi. Umawiamy się w tym samym miejscu o piątej.

Więc idziemy na zachód, zagłębiamy się w kanion rzeki Tergi. Mijamy wioskę, która zdaje się wymarła. Ale wymarła nie jest, skoro obszczekuje nas kilka psów. Na wschodzie widać ośnieżone szczyty gór.

Wleczemy się powoli, wszystko jest ciekawe, wszystkiemu trzeba się przyjrzeć. Ja przylepiam się natychmiast do kamieni, leży tu pełno kawałków bielutkiego i zabarwionego na żółto kwarcu. A miałam postanowienie, żeby więcej kamieni już z podróży nie przywozić. Chyba nic z tego ;)

Przy drodze mijamy piękne łupkowe skały, niektóre z nich wyglądają jak skamieniałe kawałki drzew. I spadają z góry, zasypując ścieżkę.

Po godzinie docieramy do strumyka, przez który trzeba się jakoś przeprawić. Kładki są nawet dwie, ale obie zanurzone w wodzie i oblodzone, tak jak i kamienie. W końcu jakoś się udaje i jesteśmy na drugim brzegu.

Za zakrętem znów widać ośnieżone szczyty. Kanion skręca teraz na południe. Mijamy małą kapliczkę z krzyżem i wish tree. Dalej przekraczamy nie budzący zaufania blaszany zardzewiały most i wkrótce przed nami zielona szeroka dolina. W miejscu, gdzie rzeczka skręca znów na zachód, rozciąga się ogromna otoczona górami łąka, która ciągnie się aż po horyzont - do kolejnej wioski.

Z góry zjeżdżają wojskowe ciężarówki, my przezornie udajemy, że nas nie ma ;) Widzieli nas na pewno, ale ponieważ jesteśmy nieco poniżej, nie zaczepiają nas.

No to idziemy na zachód. Chcemy dotrzeć do kilku wiosek i poszwędać się na końcu doliny - Wasilij mówił, że tam ładnie.

Pojawia się kolejny strumyk. I tu już większy problem, ciężarówki mają bród, dla nas jest on jednak zbyt głęboki. Gdyby było lato, nie byłoby pewnie problemu, zdjęlibyśmy buty i już, ale teraz woda jest lodowata. Próbujemy w dół, kładki ani rusz, po kamieniach ani rusz, bo tu są one oblodzone o wiele bardziej niż przy pierwszym strumyku, a i nurt bardziej wartki. Cóż, próbujemy w górę. Też kiepsko, ale ryzyk fizyk, jakoś się udaje przejść i nie wpaść przy tym do wody ;)

Chwilowo nie wracamy na drogę, idziemy na skróty, przez łąkę. Na drogę wracamy dopiero gdy łąka robi się zbyt podmokła, by iść. I. mogliśmy tego nie robić. Zza zakrętu wyłaniają się dwie wojskowe ciężarówy - z napisem policja. Pozdrawiamy ich, oni się zatrzymują i mówią, że to graniczna zona, że tu nie można chodzić. Próbuję jeszcze ponegocjować, że tylko kawałek i zawrócimy, ale oni są nieprzejednani - mamy zawracać już. Chcą nas zabrać na pakę. Przyszło mi jednak do głowy, że nie wiadomo, gdzie nas wysadzą i że lepiej się jeszcze jednak nieco tu poszwędać, oni nie upierają się przy tym pomyśle i odjeżdżają.

I jak tu zawrócić, skoro najciekawsze dopiero przed nami?!

Robię jeszcze kilka fotek na dużym zoomie, żeby choć na zdjęciu zobaczyć to, co mieliśmy zobaczyć z bliska.

Soldaty rozwiązały nam problem czasowy, bo właściwie powinniśmy już wracać, żeby zdążyć na czas. Do Wasilija zadzwonić nie ma jak, bo zasięgu tu echo, co mi się bardzo podoba. Źli trochę jesteśmy, że nas zawrócili, bo chcieliśmy dojść jednak nieco dalej, nawet do pierwszej wioski się nie udało. Niestety ciężarówy widać na horyzoncie przez długi czas, a w wiosce obok ruin jest posterunek - widać go na fotce. Domki z kolei na jakieś wymarłe wyglądają. Nie chcemy podpaść, więc grzebiemy się, ale jednak zawracamy.

Nie ma jednak tego złego, jak się potem okazało.

Wracamy błotnistą drogą. Zatrzymuję się kilka razy, żeby posłuchać ciszy. Jest niesamowita, zero odgłosów ludzi, zwierząt, tylko wiatr hulający wśród gór. Choćby po to, żeby tego doświadczyć warto było tu przyjechać!!! Cudownie!

Strumyk udało się przekroczyć bez większych strat ;) Idziemy popatrzeć na zakole rzeczki. Z południa spływa do niej skalna rzeka, prawdopodobnie naniesione wapienne osady spływające z wodą z gór. Wygląda to jak morze z małymi falami - kapitalne!

W dali pod górą widać wielką bardzo czarną dziurę pod śniegiem (widzieliśmy ją już wcześniej, ale wtedy grzecznie poszliśmy dalej). Może to jaskinia? Idziemy oczywiście zobaczyć. Im bliżej, tym większe zdziwienie - dziura okazuje się lodowym tunelem, z którego wypływa strumyk! Włazimy oczywiście do środka, choć ciężko, bo kamienie mocno oblodzone, ale jakoś się udaje. Ech, co za fantastyczne miejsce!!! Piękne i niesamowite! Natychmiast przypomina mi się (z przymrużeniem oka) pierwsza część Sagi O Ludziach Lodu ;) Czegoś takiego w życiu jeszcze nie widziałam! Latarki idą w ruch, tunel kusi bardzo, można by pójść w górę, ale jednak rozsądek zwycięża.

I pomyśleć, że nie dotarlibyśmy tu, gdyby soldaty nas nie zawróciły. ;)

Nie chce się wracać, tak tu pięknie, ale czas już teraz zaczyna nas gonić, słonko coraz niżej, dolina zaczyna tonąć w cieniu. Mieliśmy zatrzymać się na słonku na mały posiłek, ale teraz jemy kawałki czekolady w biegu, napełniamy jeszcze butelki wodą ze strumyka, jeszcze kilka fotek, bo na łące są malowniczo rozrzucone czerwonawe głazy i trzeba jak najszybciej wracać, bo spotkanie z Wasilijem już za godzinę. Nad głowami przeleciał nam śmigłowiec wte i we wte. Ciekawe po co leciał? Kładka nad pierwszym strumykiem teraz jest wynurzona z wody, więc można spokojnie po niej przejść.

Wasilij już na nas czeka, nie poznaliśmy go z początku, bo zdjął koguta taxi z dachu. Odkrywamy jeszcze miejsce, gdzie lądowisko mają śmigłowce, stoją tam dwa.

Wracamy do Stepancminda. To stara nazwa Kazbegi, która teraz wróciła po czasach komuny - tak zażyczyli sobie mieszkańcy. Na ulicach krówki i owieczki, wszyscy wracają do domu, bo niedługo zmierzch.

W domu już czeka na nas obiad, smażone pyry, kura, omlet z kiełbaską i ziołami, sałata, owczy serek - mniam!!! Na koniec Wasilij przynosi jeszcze cały dzban domowego pysznego wina! Ech, żyć nie umierać ;)

Wszelkie prawa zastrzeżone © Copyright by kaukaz.pl