zdjęcia i fotografie góry Kaukaz, Gruzja, Armenia, Azerbejdżan, turystyka, podróże, wyprawy, gospodarka, bezpieczeństwo, zabytki, zwiedzanie, trekking, Morze Czarne, wybrzeże, Tbilisi, Batumi, Mccheta, Kazbek, Kazbegi, Wardzia
strona główna strzalka relacje strzalka GRUZJA 2010 I left a peace of my heart in Georgia.

GRUZJA 2010 I left a peace of my heart in Georgia. - Alicja Durka

I miejsce w konkursie na najlepszą relację z podróży na Kaukaz 2010

podróż: 2010r., Gruzja

część 4

2010.11.05. Gruzja, Vardzia - Kolejne skalne miasto.

Idziemy na dół do restauracji po herbatę. Właściciel hotelu namawia nas na taxi, że za 15 lari od osoby zabierze nas do tych miejsc, gdzie chcemy dotrzeć. Ja jestem na tak, niewiele drożej, a więcej można zobaczyć. Zgodziliśmy się. Okazało się, że to wcale nie taxi, tylko sąsiad ze swoim autem :)

No to jedziemy! Po drodze gadamy, jest wesoło. Droga miejscami nowa, a miejscami jakieś osuwiska sprawiają, że trzeba bardzo powoli. Więc znaków pod tytułem wertepy lepiej tu nie ignorować ;) Gdy dojeżdżamy do Vardżija, jest jedno takie miejsce, gdzie pół drogi jest wyrwane i spadło w dół. Na szczęście naprawiają.

W Vardżija spędziliśmy dwie godziny. Bilety po trzy lari, ale biletów nie dostaliśmy, ja później jeden znalazłam w jaskini, jakby specjalnie dla mnie na pamiątkę zostawiony :)

Gdy mówiłam komuś, że chcemy jechać do Vardżija, wszyscy się cieszyli, mówili, że tam super. Teraz już wiem, dlaczego! Jak dla mnie zdecydowanie to miejsce powinno być na liście Unesco. Choć może lepiej, że nie jest, bo byłoby bardziej zadeptywane przez turystów? A tak jesteśmy tu prawie sami, możemy chodzić po jaskiniach ile dusza zapragnie, odkrywać tunele i tajemne przejścia, oglądać kościółek i jego freski, no po prostu cieszyć się tym miejscem!

Choć jeśli ktoś ma duży lęk przestrzeni, to nie polecam ;) Są miejsca, w których przydaje się latarka!

Na początek wspinamy się po wąskich stromych wykutych w wulkanicznej skale schodkach prawie na szczyt góry. Widok jest super! A potem włóczymy się po mieście, dróżkami, po których przed wiekami stąpała sama królowa Tamara. Dziwne to uczucie.

Chcę pojechać jeszcze do Vanis Kvabebi. Nasz kierowca sam chyba za bardzo nie wie, gdzie to jest, bo pyta kogoś po drodze. Wjeżdżamy na dróżkę prowadzącą w górę. Wysiadamy i idziemy dalej pieszo.

Przechodzimy przez zardzewiałą furtkę. A tam na górze w skałach. kolejne skalne miasto!

Jadąc tu nie wiedziałam tak dokładnie cóż to jest, ale wiedziałam, że bardzo chciałabym tu dotrzeć, sama nie wiem dlaczego. Ale intuicja mnie nie zawiodła, bo miejsce jak dla mnie jest chyba najbardziej niesamowite z tych dotąd odwiedzonych. W stromej górze pełno jaskiń, a na górze wtulony w skały maleńki kościółek. Dech mi z wrażenia zaparło, mogę bez przesady powiedzieć, że zakochałam się w tym miejscu. Nawet do focenia wena mi odeszła, a to świadczy samo za siebie. To szczera prawda, co ktoś kiedyś napisał, że 'jeśli Bóg gdzieś mieszka, to właśnie tu'.

To magiczne miejsce, znakomite do tego, żeby usiąść gdzieś wysoko w jaskini, wyżej niż latają ptaki, tak po prostu siąść i podziwiać świat. Posłuchać ciszy, krzyków ptaków, wiatru. Poczekać, aż do jaskini dotrą promyki słonka. Mogłabym tak tam siedzieć cały dzień.

Dotarłam do jaskini na samym końcu. Wchodziłam do niej na czworakach, a peredziesiąt centymetrów ode mnie ziała przepaść w dół taka, że aż się gorąco robiło.

Do kościółka niestety dotrzeć się nie da, przejścia w tunelu strzegą grube drewniane drzwi. A szkoda. Po drodze na górę mija się stary kościółek, a właściwie jego ruiny.

Żal mi okropnie, że w końcu trzeba wracać do cywilizacji! I postanawiam, że kiedyś na pewno jeszcze tu wrócę!

2010.11.06. Gruzja, Sagaredżo - Przejazdem.

Rano w Tbilisi jedziemy metrem na dworzec na Samgori, bo to stamtąd odjeżdżają marszrutki do Sagarejo. Przy dworcu bazar, kupuję słodkie placki - mniam, tak mi będzie tego jedzenia brakować!

Podróż trwa około godziny (2 lari).

I już Sagarejo, nie zastanawiamy się zbyt długo, tylko negocjujemy taxi, miało być na początku 80 lari, stanęło na 60. Pan mówi, że to 120 km w obie strony. Jeszcze szybka wizyta w sklepie i jedziemy do David Garedża.

2010.11.06. Gruzja, David Garedża - I znów magiczne miejsce.

Tuż po opuszczeniu miasta wjeżdżamy na o wiele gorszą drogę. Jedziemy powoli przez brązowe pogórze. Wygląda to wszystko na kompletnie wyludnione i wysuszone, choć kilka razy spotykamy stada owiec i rzadziej krówek. Pięknie tu. Droga w ogóle mi się nie dłuży, podziwiam krajobraz i brązowe trawy falujące na wietrze. Mogłabym tak jechać i jechać bez końca.

A u celu podróży czeka na nas monastyr. Właściwie nic specjalnego, tym bardziej, że lekko tu tłoczno - przyjechały akurat dwie wycieczki. Więc chodzimy tylko trochę po monastyrze, zaglądamy w miejsca, do których da się zajrzeć i ewakuujemy się na górę.

Wybieramy dróżkę inną niż cała wycieczka i. teraz dopiero zaczyna mi się tu podobać. I to bardzo!

Monastyr przepięknie wygląda z góry. Wkrótce jednak chowa się za górką, na którą się wspinamy. Wychodzimy na łagodne zbocze znów całe pokryte brązową trawą. Wiatr wieje z zachodu ze sporą siłą, ale fakt ten tylko przydaje uroku temu miejscu! Na górze czeka na nas zamknięty kościółek i ruiny kapliczki. A kawałek dalej szczyt.

Wybieramy zaciszne miejsce za szczytem, żeby przysiąść na chwilę na kamieniu. I teraz dopiero czuję magię tego miejsca! Czuję się jak na dachu świata, wszystko dookoła jest poniżej. Słonko świeci, wiatr igra we włosach. jest cudownie! Przed nami granica z Azerbejdżanem - wiem, że kiedyś i tam chcę dotrzeć! W takim miejscu jak to zdaje się, że wszelkie granice nie mają sensu. Przecież i tam na południu takie samo brązowe pogórze. Tacy sami ludzie. A ja tak wielką mam ochotę zejść brązową dróżką na drugą stronę, po prostu pójść przed siebie i iść i iść. Albo co najmniej posiedzieć tu do wieczora i powdziwiać zachód słońca.

Niestety czeka na nas pan taksówkarz (z którym po małych negocjacjach umóiliśmy się na za trzy godziny) i Karolina, więc trzeba się ruszyć.

Na południowym zboczu widać jaskinie, chcemy koniecznie do nich dotrzeć. Zdaje się, że na zboczu jest ścieżka, ale przy tym wietrze na nawietrznej wydaje sięjednak zbyt stromo i niebezpiecznie, więc wybieramy dróżkę, która prowadzi grzbietem. Zresztą i tamtędy przy tym wietrze trochę strach, no ale bardziej niż się boję chcę zobaczyć jaskinie!

Po drugiej stronie napotykamy szlak prowaddzący z dołu i kolejną kapliczkę. Jaskinie są schowane przed wiatrem, osłonięte krzewami. W jednej z nich pozostałości starej kapliczki.

Teraz już naprawdę czas wracać. Schodzimy w dół kamiennym szlakiem z przepięknym widokiem na monasryt zagubiony wśród brązowych gór. Ech, tak bardzo nie che mi się stąd odjeżdżać! Kolejne miejsce, do którego wiem, że chcę jeszcze kiedyś wrócić!

W Sagaredżo od razu wsiadamy w marszrutkę do Tbilisi. Jakaś senna i zmęczona jestem, ale zadowolona :)

2010.11.06. Gruzja, Tbilisi - Jak w domu.

Wysiadamy na dworu Samgori. Kupuję jeszcze placków, bo są pyszne, a to znakomita przekąska, żeby nie być głodnym.

Jedziemy na dworzec kolejowy porobić kilka zdjęć i pooglądać pociągi, bo wtedy nie było na to czasu. Włóczymy się po straganach w poszukiwaniu poczty, bo na budynku wisi wielki znak. Ale zamiast poczty znajdujemy. złoty bazar. Fajne miejsce! Wielka hala, pełna wyrobów złota, ale nie to mnie najbardziej zachwyciło - w hali jest też pełno rzemieślników, można popatrzyć, jak pracują!

Sam dworzec jest bardzo ładny i czysty, a niedługo będzie jeszcze ładniejszy. Jak widać można - moje miasto powinno brać przykład z Tbilisi, nasza stolica również!

Idziemy pieszo w kierunku hostelu.

Po drodze otwarta brama na podwórko, kusi, wchodzimy oczywiście. Na górę po schodkach, na dziedzińcu widać piękne drewniane balkony. Podziwiamy. Obok dwóch starszych panów siedzi, nagle ruszają do nas z groźnymi minami, ja powoli włączam wsteczny, ale w końcu okazuje się, że panowie są bardzo mili, myśleli, że my Ruski, oj to by nas pogonili! Jeden z nich, David, zaprasza do siebie do domu na herbatę, przeprasza, że tak skromnie, że remont. My, że nie ma za co przepraszać, że bardzo nam się podoba, że możemy tu być i z nim pogadać. David ma sześćdziesiąt lat, służył kiedyś we Lwowie. Pytam, jak mu się tu żyje, mówi, że niezbyt dobrze, ale ważne, że jest gdzie mieszkać i co jeść. Dzieci w szkołach już się ruskiego nie uczą, tylko angielskiego.

Przyszła siostrzenica Davida, nieco się naszą obecnością zdziwiła, ale chętnie z nami gada, po angielsku. Przyszła żona i zdziwiła się jeszcze bardziej, chyba niezbyt zadowolona, a syn pop jeszcze bardziej. No to czas się zbierać, szkoda, bo żal się rozstawać z tak miłym człowiekiem.

Żegnamy się serdecznie i idziemy teraz już naprawdę w kierunku hostelu :) Ciemno się w międzyczasie zrobiło. Szukamy po drodze churchkhela, chcemy zabrać na prezenty. Znaleźliśmy w końcu, gdy skręciliśmy w boczną ulicę przy metrze, a to tylko dlatego, że zobaczyliśmy tam bardzo ciekawy ładnie oświetlony budynek.

Koka przyjeżdża po nas w środku nocy i zawozi na lotnisko. Szwędam się po sklepikach, ale jakoś nie mam weny do wybierania czegokolwiek, smutno stąd wyjeżdżać, bo został mi wielki niedosyt tego kraju! Gapię się na startujące samoloty. Ostatnie pozdrowienia i niedługo i my wznosimy się w powietrze.

2010.11.07. Polska, Poznań - Kilka uwag na koniec.

Tak, to prawda, że zostawiłam w Gruzji kawałek serducha. Najgorsze w podróżowaniu jest to, że trzeba żegnać się z ludźmi, których się poznało.

Gruzja jest pięknym krajem, ale dla mnie po tej podróży Gruzja to przede wszystkim Ludzie. Gruzini są niesamowicie gościnni i serdeczni. Sprawili, że kompletnie nie chciało mi się wracać do Polski, sprawili, że w Tbilisi zaczęłam po kilku dniach czuć się jak w domu. I że wiem, że chcę tam znów wrócić! No ale to wiedziałam już, jak zaczęłam planować tą podróż ;)

Warto nauczyć się gruzińskiego alfabetu. Tutaj tylko właściwie nazwy miast i drogowskazy są pisane również po europejsku - cała reszta tylko po gruzińsku. Przydaje się bardzo, czy to do odczytania nazw marszrutek, czy nazw ulic - umiejętność bezcenna. Można się oczywiście pytać, nie ma z tym problemu, każdy chętnie wskaże drogę.

Inna sprawa to kierowcy, którzy są jeszcze bardziej szaleni niż na Bałkanach. Jazda lewą stroną drogi na zakręcie to normalka, na szczęście jeżdżą dość wolno i nie ma problemu. Ja przyzwyczaiłam się do tego bardzo szybko, oni po prostu tak jeżdżą i już ;) Normalnym jest też, że auta mają popękane przednie szyby. Paliwo po około 2 lari litr.

Auta. Cudowne, piękne, nie mogłam się na nie napatrzeć. Stare Łady, Uazy, Kamazy, Wołgi - cudeńka. Oni tam ich niestety nie doceniają i żal mnie bierze, gdy sobie pomyślę, że za dziesięć lat większość z nich zniknie z ulic.

Jedzenie - pychota!!! Warto spróbować chaczapuri - mniam (zazwyczaj po 1 lari), pierożki khinkali - na początku dla mnie takie sobie, ale im więcej ich jadłam, tym bardziej lubiłam, są naprawdę pyszne (0,50 - 0,65 lari za jeden). Jest też na straganach pełno podłóżnych placków w stylu chaczapuri, ale nadziewanych mięsem / ziemniakami / budyniem - naprawdę rewelacyjne, choć tłuste, ja jadłam je przy każdej okazji i nie zdołały mi się znudzić (0,50 - 1,50 lari).

Żałuję, że nie trafiliśmy na świeże figi (niestety już po sezonie), ale można spróbować karalioki - pomarańczowy owoc, który smakuje lekko słodko (0,80 lari za kg).

Warto spróbować też churchkhela - oni śmieją się, że to świeczki, bo rzeczywiście je przypominają ;) To tradycyjnie robiony gruziński słodycz - smak bardzo specyficzny (2 lari). Można je kupić w budkach z warzywami lub w niektórych sklepach spożywczych - wiszą na sznureczkach, nie da się nie zauważyć.

Wino - najlepsze to domowe oczywiście, warto próbować przy każdej okazji. W ogóle bez alkoholu ciężko wyobrazić sobie pobyt w Gruzji, tam na każdym kroku ktoś czymś częstuje. Wino, czacza, wódka, piwo - wszystkiego wbród.

Pora podróży - my byliśmy na przełomie października i listopada. W Gruzji to już po sezonie, ale wszystkie atrakcje były normalnie otwarte, więc tym nie trzeba się martwić, a zaletą jest - dla mnie ogromną - niewątpliwie brak tłumów turystów. W górach był już śnieg, ale pogoda dopisała - prawie codziennie świeciło słońce. Mimo to przydają się cieplejsze ciuchy.

Będąc już na miejscu warto zaopatrzyć się w miejscową kartę sim. My zapłaciliśmy 5 lari (Geocell) i spokojnie wystarczyło, a nawet jeszcze zostało. Jeden sms tam i również o dziwo do Polski kosztuje 0,06 lari :)

Wszelkie prawa zastrzeżone © Copyright by kaukaz.pl