zdjęcia i fotografie góry Kaukaz, Gruzja, Armenia, Azerbejdżan, turystyka, podróże, wyprawy, gospodarka, bezpieczeństwo, zabytki, zwiedzanie, trekking, Morze Czarne, wybrzeże, Tbilisi, Batumi, Mccheta, Kazbek, Kazbegi, Wardzia
strona główna strzalka relacje strzalka Pierwsze spotkanie z Gruzją.

Pierwsze spotkanie z Gruzją. - Marcin Kamiński

konkurs na najlepszą relację z podróży na Kaukaz 2010

część 1

Legenda o powstaniu Gruzji

"Kiedy Bóg stworzył Świat zebrał wszystkie narody i powiedział, że sprawiedliwie podzieli Ziemię i każdy naród otrzyma na niej swoje miejsce. Powstał wielki harmider, gdyż każdy chciał otrzymać najlepszy skrawek Ziemi. Bóg ustawił ludzi w kolejce by uniknąć zamieszania. W gruzińskiej naturze nie leżało awanturnictwo, dlatego też ujrzawszy kolejkę uznali, że zamiast przepychać się i walczyć o lepsze w niej miejsce lepiej położyć się w cieniu drzewa, pić wino, śpiewać i tańczyć radośnie. Spędzając czas na ucztowaniu Gruzini(Kartlowie) zapomnieli o dzieleniu Ziemi. Ostatnie narody, stojące w kolejce otrzymały już swoją ziemię, więc harmider ucichł. Wtedy Bóg usłyszał wesołe śpiewy dobiegające spod drzewa, gdzie ucztowali Gruzini. Bóg pożałował spokojnych, radosnych ludzi, którzy zostali bez swojego miejsca na Ziemi. Nagle twarz Boga radośnie pojaśniała. Zawołał do siebie Gruzinów i rzekł: "Kiedy inni sprzeczali się i walczyli o dogodne miejsce w kolejce, wy staliście z boku i oddawaliście się ucztowaniu. Wprawdzie podzieliłem już całą planetę, jednak pozostał mi jeszcze najpiękniejszy zakątek- kipiący zielenią, pełen żyznych pól i malowniczych gór, w których żyje mnóstwo zwierzyny. Istny Raj na Ziemi, który postanowiłem zatrzymać dla siebie. Postanowiłem jednak, że ten rajski zakątek stanie się waszym domem. Żyjcie w nim tak szczęśliwie, jak to czyniliście teraz. Odtąd ziemia ta będzie nazywana "Sakartwelo", czyli "Ziemia Kartlów"."

Wstęp

Zanim dochodzi do wielkich czynów najpierw powstaje idea. Jest matką przygody, popycha do działania, pomaga znaleźć środki na realizację marzeń. Skąd wzięła się idea podróży na Kaukaz? Pierwotny plan wyprawy zrodził się w mym niespokojnym umyśle już w liceum. Pojawił się po przeczytaniu wyśmienitej książki Ryszarda Kapuścińskiego "Imperium", w której znalazł się opis południowych, kaukaskich republik ZSRR. Pamiętam reakcję mojego przyjaciela Grzegorza, gdy powiedziałem mu o planie podróży koleją do Kijowa i lotu ze stolicy Ukrainy do stolicy Gruzji- Tbilisi. Grzegorz spojrzał na mnie, twarz nie zdradzała żadnych negatywnych odczuć. Nie postukał się w czoło, mówiąc "gdzie się pchasz", powiedział tylko "spokojnie, na studiach". Postanowiłem odłożyć wyjazd, którego pewnie i tak jako nieposiadający własnych pieniędzy, zależny od szerokiego grona innych osób licealista, nie mógłbym zrealizować. Przez okres liceum nie zapomniałem o idei wyprawy, która zasiała ziarno w mym młodym umyśle i kiełkowała podlewana marzeniami i fantazjami. W sierpniu 2008 roku doszło na Kaukazie do konfliktu Rosyjsko-Gruzińskiego, który tylko wzmocnił moją sympatię do kaukaskiego ludu. Szczerze mogę przyznać, że dumnym byłem z reakcji śp. Pana Prezydenta Lecha Kaczyńskiego, który wyciągnął pomocną dłoń w stronę Gruzji. Wprawdzie interwencja Polski i pozostałych państw, które zainteresowały się konfliktem, nie miała wpływu na zachowanie strony Rosyjskiej, jednakże moim zdaniem liczy się sam gest. W czasie ponad tysiącletniego trwania naszego państwa nie raz stawaliśmy w sytuacji zagrożenia suwerenności, a w końcu ją utraciliśmy. Mimo wszystko nie byliśmy sami. Polak walczył ramię w ramię z Litwinem, Węgrem, Francuzem i przedstawicielami wielu innych narodowości. Cieszy mnie fakt, że mogliśmy stać się wsparciem innego narodu.

Obserwowałem, więc wydarzenia związane z Gruzją i czekałem na odpowiedni moment by tam wyruszyć. Podróż, ta miała stać się moją pierwszą wyprawą na własną rękę, takim testem osobowości, który mam nadzieję zdałem.

Skończyłem liceum, napisałem maturę, dostałem się na studia. Pierwszy rok nauki na uczelni minął bardzo szybko. W międzyczasie gromadziłem potrzebny sprzęt i dostępną w Internecie wiedzę na temat dnia codziennego w Gruzji- środków lokomocji, cen, hosteli itd. W wakacje 2010 roku byłem gotowy. Pojechałem na Kaukaz z wielką walizką marzeń i malutką sakiewką doświadczenia.

Kilka spraw technicznych związanych z wyjazdem:
1. Noclegi- wyszukiwane przez serwis www.couchsurfing.com
2. Finanse- wystarczył miesiąc dorywczej pracy, żeby zarobić na cały wyjazd.
3. Wyposażenie plecaka, około 10kg:
Namiot, Karimata, Śpiwór Płaszcz przeciwdeszczowy, Pokrowiec przeciwdeszczowy na plecak, Nóż survivalowy z kompasem, Niezbędnik (widelec, nóż, łyżka, korkociąg), Multitool, Ręcznik turystyczny z mikrofibry, Kubek metalowy, Linka 10m, Ksero dokumentów w zippback, Przewodnik turystyczny, Latarka turystyczna, Latarka czołówka, Rękawiczki skórzane bez palców, Dodatkowy plecak o mniejszej pojemności, Spodnie bojówki, Spodnie jeansy, Dwie pary krótkich spodenek, Dwie podkoszulki, Koszula, Sweter, Kurtka- parka niemiecka, wojskowa, z demobilu, Bielizna- trzy pary skarpet i trzy pary majtek, Bandama niemiecka z demobilu, Kapelusz, Okulary przeciwsłoneczne, Buty trekkingowe, Buty adidasy, Klapki , Papier toaletowy, Lekarstwa, Płyn bakteriobójczy do rąk, Chusteczki antybakteryjne do rąk,
Z racji tego, że kobieta słabszą jest to ja nosiłem przypięty do plecaka namiot, który sam ważył około 5kg, więc plecak siostry był prawie o połowę lżejszy od mojego. Do zawartości plecaków należy dodać jeszcze zapasy wody i pożywienia, które nosiliśmy. Przeważnie było to 1,5 litra wody w każdym plecaku codziennie i jakiś chleb na dwie osoby w któryś z plecaków.

Gruzja

"Nic nie przychodzi samo, ale im wyższy koszt,
tym większa satysfakcja z osiągniętego celu"
Jacek Pałkiewicz "No limits. Bez ograniczeń"

Dzień 1 17.09.2010

15 września 2010 roku Polskie Linie Lotnicze LOT otworzyły linię bezpośrednią Warszawa-Tbilisi. Promocyjny bilet w klasie ekonomicznej w dwie strony kosztował tylko 565,48zł, więc nie zastanawiałem się długo, tylko zamówiłem dwa- jeden dla mnie, drugi dla siostry, którą udało mi się namówić na wyjazd. Lot miał odbyć się samolotem Embraer 170- produkcji brazylijskiej, który jest w stanie pomieścić 70 pasażerów. Kupiliśmy dwa ostatnie bilety, zainteresowanie nową linią było ogromne. 16 września wieczorem pojechaliśmy na lotnisko Chopina w Warszawie, o 22:30 siedzieliśmy już w samolocie, który kołował na pas startowy. Lot trwał niecałe trzy godziny, mimo zakupu najtańszych biletów byliśmy traktowani jednakowo jak inni pasażerowie- skromny poczęstunek i napój na orzeźwienie. Samolot był niewielki- kilkanaście rzędów, w których znajdowały się cztery siedzenia- dwa po prawej stronie, dwa po lewej, na środku między nimi przejście. Toaleta z tyłu samolotu. Całość sprawia pozytywne wrażenie.

Mniej więcej o godzinie 4 nad ranem czasu lokalnego (różnica między Gruzją a Polską wynosi 2 godziny "do przodu" w Gruzji) wylądowaliśmy w Tbilisi, jeszcze tylko kontrola paszportów, kilka chwil czekania na bagaż i jesteśmy wolni. Możemy rozpocząć swoją gruzińską przygodę.

Na portalu couchsurfing siostra znalazła mężczyznę, który zgodził się przenocować nas przez jakiś czas. Miał przyjechać koło 6 nad ranem, odebrać nas z lotniska, odwieźć do swojego mieszkania i pojechać do pracy. Mieliśmy niecałe dwie godziny zapasu, zmęczeni, postanowiliśmy przesiedzieć ten czas w barze, który znajduje się na lotnisku. Tam zostaliśmy zaskoczeni i to dwukrotnie. Pierwszą rzeczą, która nas zaskoczyła, była kwota, jaką trzeba zapłacić na lotnisku za zwykłą pół litrową butelkę jakiegokolwiek napoju (7up, coca-cola itd.). Jedna butelka kosztowała 6lari, co w przeliczeniu na złotówki daje prawie 12zł. Drugim zaskoczeniem była muzyka, którą słyszeliśmy. Pokonaliśmy odległość prawie 2200km z Warszawy do Tbilisi, a mimo to nie uciekliśmy przed skomercjalizowaną, polską muzyką. Nad wejściem do baru zawieszone były dwa telewizory nastawione na jakąś stację muzyczną. Mieliśmy wątpliwą przyjemność raczenia się utworami plastikowej blondyny, plastikowego blondyna i innych polskich celebrytów.

Rozmieniliśmy dolary na lari w kantorze na lotnisku, kurs wynosił 1,827 lari za 1 dolara. Za dwadzieścia lari kupiliśmy mapę samochodową Gruzji. Później okazało się, że był to niepotrzebny wydatek- informacja turystyczna jest dobrze rozwinięta w tym państwie, mapy dostaliśmy później za darmo w punktach informacyjnych, nie były to mapy samochodowe, tylko turystyczne, ale w niczym nie ustępowały drogowym. Pochopny zakup mapy spowodowany był wcześniejszym rekonesansem dokonanym w Polsce. W Internecie ceny map dochodziły nawet do stu złotych, więc w zasadzie zakup mapy na lotnisku za 20 lari stanowił oszczędność. Cóż- nauczka na przyszłość.

Około szóstej trzydzieści na lotnisko przyjechał Daniel Owens- nasz gospodarz, pracownik ambasady amerykańskiej w Tbilisi. Wsiedliśmy do jego land cruisera na czerwonych, dyplomatycznych blachach i ruszyliśmy autostradą Kakheti w stronę miasta. Przez okna samochodu pierwszy raz mogliśmy podziwiać stolicę Gruzji. Dan przedstawił nam w krótkim wykładzie historię miasta i na bieżąco opisywał to, co widzieliśmy.

Spory odsetek budynków stanowią posowieckie bloki, które sprawiają raczej przygnębiające wrażenie. Jednakże panorama miasta rekompensuje posowiecką architekturę. Miasto położone jest na kilku wzgórzach i zajmuje doliny między nimi. Jego centrum przecina rzeka Mtkvari. Wszędzie widać było stare cerkwie, a nieopodal rzeki, na sporym wzgórzu stała twierdza Narikała, która od wieków strzegła miasta. Pierwszy widok zrobił piorunujące wrażenie.

Trafiliśmy na jedną z ulic nieopodal filharmonii, gdzie znajdowało się mieszkanie naszego gospodarza. Wjeżdżając do garażu Amerykanin zwrócił naszą uwagę na tablice rejestracyjne mijanego samochodu. Tablice kończyły się na "777". Były to tablice indywidualne, których zakup może kosztować nawet dziesięć tysięcy lari. Według Dana takie tablice mają pokazać innym jak bogatym i wpływowym człowiekiem jest ich właściciel. Posiadacze tych tablic przeważnie zachowują się jakby nie obowiązywało ich prawo i są najgorszymi kierowcami.

Trochę po godzinie ósmej trafiliśmy do mieszkania. Duże, ładne, w dość zadbanym bloku. Najszybciej jak się dało rzuciliśmy się do łóżek, a gospodarz pojechał do pracy. Wstaliśmy koło jedenastej i kolejno wzięliśmy prysznic. Dan zostawił nam plan miasta, który okazał się bardzo przydatnym. Wyszliśmy jeszcze do pobliskiego marketu, żeby kupić coś do jedzenia. Ceny niewygórowane- 90 tetri za litrową butelkę wody Nabeghlavi (wyborna), 50 tetri za chleb i trochę ponad 6 lari za dużą paczkę kiełbasek, którymi zaspokoiliśmy pierwszy głód.

Ulicą Rustaveli ruszyliśmy w stronę ścisłego centrum. Szota Rustaveli był XII wiecznym poetą, uważanym przez wielu za najwspanialszego poetę narodu gruzińskiego. Autor "Rycerza w tygrysiej skórze", który tak jak "Pan Tadeusz" w Polsce uważany jest za gruzińską epopeję narodową. Poeta, malarz, urzędnik królewski i książę, człowiek wykształcony, który przez nieszczęśliwą miłość kończy jako mnich.

Miasto powoduje mieszane uczucia, z jednej strony mija się duże ilości starych, ładnych budynków, a z drugiej strony spora część zabudowy pozostawia wiele do życzenia. Można znaleźć tu obok siebie tysiącletnie budynki i rozpadające się rudery.

Najbardziej zaskakuje ruch uliczny. Przebywanie na ulicy wiąże się z nieustannym wsłuchiwaniem się w dźwięk samochodowych klaksonów. Znalezienie przejścia dla pieszych graniczy z cudem. Jedyne światła dla pieszych widziałem na skrzyżowaniu ulic Chavchavadze i Varaziskhevi. Ciekawostką w Tbilisi są tablice, znajdujące się nad światłami i odliczające czas do zmiany światła. Co jakiś czas natknąć się można na podziemne przejścia pod ulicami, radzę z nich korzystać kiedy tylko jest to możliwe. Generalnie przechodzi się na partyzanta, szybko można się przystosować. Trzeba sprawdzić pierwszy pas, jeżeli jest czysty podchodzi się do drugiego, czeka, aż również będzie dało się przez niego przejść i tę czynność należy powtórzyć w zależności od ilości pasów. Na ulicy Rustaveli są dwa pasy w każdą stronę, widziałem Gruzinów, którzy przechodzili przez tę ulicę w godzinach szczytu. Widok niesamowity. Trochę później sam tak chodziłem.

Idziemy ulicą Rustaveli w stronę Placu Wolności, w niewielkiej już odległości od placu po prawej stronie ulicy znajduje się gruziński parlament. 235 deputowanych stanowi władzę ustawodawczą, która między innymi ustala wysokość budżetu państwa.

Kawałek dalej, po lewej znajduje się muzeum narodowe, którego zbiory zainteresują każdego badacza przeszłości. Ustanowione w 2004 roku poprzez dekret prezydenta, swoje korzenie posiada jednak w połowie XIX w., gdy w Tbilisi powstało Muzeum Departamentu Kaukaskiego Rosyjskiego Królewskiego Towarzystwa Geograficznego.

Dochodzimy w końcu do Placu Wolności. Plac stanowi ogromne rondo, w którym schodzi się pięć ulic. Na środku znajduje się cypel z wysoką kolumną, którą wieńczy złotego koloru posąg przedstawiający świętego Jerzego pokonującego smoka. Smok symbolizuje grzech, a sam święty Jerzy jest patronem Gruzji. Znajduje się na jej godle. Ulicą Abkhazi zmierzamy w stronę rzeki. To właśnie na skarpie nad jej wodami wznosi się symbol Tbilisi- Świątynia Matki Bożej Metechskiej.

Przechodzimy na drugi brzeg mostem Metechskim, który do XIX w. był jedynym mostem w mieście. Świątynia powstała za panowania Grzegorza III i Tamary. W XIII w. kompleks został zniszczony przez komendanta, który miał bronić miasto przed najazdem mongolskim. Dowódca podpalił miasto, a wraz z nim spłonął monastyr znajdujący się nad rzeką Mtkvari. Jednakże już w końcowym okresie XIII w. świątynia została odbudowana, jej wygląd od tamtej pory nie uległ istotnym zmianom. Obecnie wygląda praktycznie tak samo jak ponad siedemset lat temu. Obok świątyni stoi pomnik króla Wachtanga Gorgasała. Jego wiek wydaje się śmieszny w porównaniu do wieku świątyni, z którą dzieli jeden plac. Pomnik konny powstał w 1967 roku. Wykonał go Ełgudż Amaszukieli.

Siadam na kamiennym murku, który oplata schody prowadzące do cerkwi. W ręku ściskam przewodnik "Bezdroża", czytam siostrze, co napisano w nim o świątyni. Za plecami mam rzekę Mtkvari i znajdującą się na wzgórzach Sololakijskich twierdzę Narikała. Odpoczywam, piję Nabeghlavi i rozkoszuję się chłodnym wiatrem, który owiewa plecy i szyję. Czekamy na możliwość wejścia do świątyni, w której właśnie odbywa się ślub. Nie chcemy wkradać się na ceremonię, rozpraszać uczestników swoim typowo zachodnim wyglądem. Nie musimy czekać długo, trafiliśmy akurat na koniec uroczystości, po kilku minutach para młoda wychodzi ze świątyni. Korzystając z okazji robię kilka zdjęć. Możemy wejść do środka.

Możliwość wejścia do cerkwi obwarowana jest kilkoma zasadami. Mężczyźni muszą mieć koniecznie długie spodnie, jest to jedyny wymóg wobec nich, przyjmując, że za naturalne i logiczne uzna się noszenie podkoszulka- bez niego się nie wejdzie. Natomiast kobiety muszą spełnić więcej wymagań. Po pierwsze muszą mieć założoną spódnicę, która sięga za kolana. Po drugie nie mogą mieć odsłoniętych ramion. Po trzecie i jednocześnie ostatnie muszą mieć głowę zakrytą chustą. Turystki, które akurat nie mają własnej chusty nie muszą się martwić, przy praktycznie każdej świątyni znajdują się chusty, które można wypożyczyć by zakryć nimi głowę i nagie ramiona, nie pobiera się za to żadnej opłaty.

Świątynia jest niewielka, wykonana na planie krzyża. Przez kilka chwil podziwiamy wnętrze, wdychając przy okazji zapach świeczek zapalanych przez wiernych. Wychodzimy dość szybko- zaczyna się nabożeństwo, a nie chcemy przeszkadzać.

Decydujemy się na wejście na Narikałę, jest to pierwszy dzień w Gruzji, lot i brak snu odcisnęły swoje piętno na samopoczuciu, więc chcemy rozeznać się ogólnie w mieście i zobaczyć jego najważniejsze punkty. Poza tym nie mamy czasu na dłuższe chodzenie. Dostaliśmy zaproszenie od gospodarza na kolację w nowo otwartej orientalnej restauracji, gdzie mamy poznać jego znajomych.

Przechodzimy ponownie mostem Metechskim i kierujemy się w stronę twierdzy. Podejście nie jest wyjątkowo męczące, krótki spacer pod górę ładną, brukowaną drogą i jesteśmy u bram. Wchodzimy do środka. Przed nami niewielki domek, wokół którego rośnie winogrono. W środku mieści się sklepik i toaleta. Obok stoi kranik, z którego leci chłodna, nadająca się w stu procentach do spożycia woda. Takie kraniki można spotkać w Gruzji prawie na każdym kroku. Można śmiało, bez obawy pić z nich wodę- jest bardzo smaczna i bezpieczna, nieskażona żadnymi bakteriami (przynajmniej ja nie odczułem żadnych dolegliwości po jej spożyciu).

Na terenie twierdzy znajduje się mała cerkiew, jak większość w Gruzji również ta zbudowana jest na planie krzyża. Z południowej strony twierdzy roztacza się widok na ogród botaniczny, który znajduje się u podnóża południowego stoku wzgórza, na którym wznosi się Narikała. Można powiedzieć, że twierdza składa się z trzech poziomów. Pierwszy- ten z cerkwią osiąga się wchodząc przez bramę, na drugi wyższy prowadzi ścieżka między skałami- podejście jest dość łagodne, więc nie nastręczy większych trudności, ostatni- trzeci poziom stanowią pozostałości po wieży, na których znajduje się krzyż. Żeby do niego dojść trzeba wykazać się odrobiną finezji, ale w gruncie rzeczy nie jest to ciężkie zadanie. Całość otoczona jest pozostałościami murów warownych, które są w całkiem dobrym stanie. Z twierdzy roztacza się wspaniały widok na Tbilisi. Podziwiać można całe stare miasto, widać Świątynię Matki Boskiej Metechskiej, Pałac Prezydencki- tak zwany gruziński "biały dom", Kościół Świętej Trójcy- największą świątynię na kaukazie i "always"- nowoczesny most dla pieszych zbudowany w poprzek rzeki Mtkvary. Most swoją potoczną nazwę zawdzięcza nowoczesnemu dachowi, który z daleka kształtem przypomina (przynajmniej według miejscowych) podpaskę. Ogólnie most ten strasznie się wyróżnia w krajobrazie. Zbytnia nowoczesność kontrastuje z wiekowymi budynkami, które znajdują się na obu brzegach rzeki.

Nieopodal twierdzy, na tym samym wzgórzu stoi pomnik Matki Gruzji. Dwudziestometrowy, wykonany z aluminium przedstawia kobietę, która w lewej ręce trzyma kielich z winem, a w prawej miecz. Symbolizuje to, co spotka przybyszów w Gruzji. Przyjaciele zostaną ugoszczeni (kielich), natomiast wrogowie zniszczeni (miecz). Statua jest względnie nowa, gdyż powstała w latach 60. Z autopsji mogę stwierdzić, że symbolika pomnika jest jak najbardziej prawdziwa. Przybyłem na Kaukaz z dobrymi zamiarami, chcąc poznać kulturę i życie codzienne niezwykłego, walecznego narodu. Zostałem przyjęty jak swój i ugoszczony. Natomiast w 2008 roku żołnierze jednego z sąsiednich państw zawitali w Gruzji w niezbyt pokojowych zamiarach i zostali odpowiednio przywitani. Gospodarz, który ze względu na pełnione funkcje bardzo dobrze orientuje się w tym temacie, powiedział nam, że w pierwszym momencie wojny Gruzini dosłownie "skopali Rosjanom dupy".

Do statuy prowadzi zadbana ścieżka spod Narikały, idąc nią dalej schodzi się na wąskie uliczki Tbilisi, skąd jest o rzut kamienie do Placu Wolności.

Na placu wsiadamy do taksówki, która swoim wyglądem doskonale świadczy o stylu jazdy Gruzinów. Lewe, tylne drzwi zdobi wielkie wgniecenie, prawe lusterko trzyma się wyłącznie dzięki taśmie klejącej, która mocuje je do auta. Przy pomocy przechodniów mówiących po angielsku ustalamy cenę za przejazd- 5lari. Po dotarciu na miejsce okazuje się, że kierowca chce 8 lari. Kłótnia nic nie dała, płacimy zawyżoną kwotę i wysiadamy. Następnym razem z punktu startujemy z językiem rosyjskim i nie bawimy się z angielskim. Nie ma to najmniejszego sensu. Na ulicy praktycznie nie da się porozumieć po angielsku.

Wracamy do mieszkania, ogarniamy się i za chwilę wychodzimy. Otrzymaliśmy zaproszenie do nowo otwartej restauracji, gdzie mamy poznać znajomych naszego gospodarza. Łapiemy kolejną taksówkę, tym razem przy pomocy rosyjskiego i jedziemy na miejsce.

Samo złapanie taksówki wygląda następująco. Należy podejść do krańca chodnika i stanąć przy jezdni. Później wystarczy tylko machnąć ręką a momentalnie zatrzyma się taksówka. Odniosłem takie dziwne wrażenie, że ponad połowę samochodów jeżdżących po Tbilisi stanowiły taksówki.

W samochodzie siostra z racji podstawowej znajomości języka rosyjskiego usiadła na siedzeniu przedniego pasażera. Ja ulokowałem się z tyłu i zawczasu przygotowałem umówione 5 lari, tak by kierowca nie musiał wydawać reszty. W ten sposób nie będzie mógł kombinować i naciągnąć nas nawet na 50 tetri. W czasie jazdy kierowca i siostra prowadzą konwersację, której się przysłuchuję. Język rosyjski jest podobny do polskiego, więc nawet bez jego znajomości mogę sporo zrozumieć. Taksówkarz, po dowiedzeniu się, że jesteśmy Polakami narzekał, że Polacy są bezpodstawnie negatywnie nastawieni do Gruzinów. Mówił, że mieszkał przez rok w Polsce i szczególnie dopiekli mu polscy celnicy, którzy na granicy byli wobec niego niezwykle nieuprzejmi i rygorystycznie go kontrolowali, podczas gdy wobec pozostałych podróżnych zachowywali się w porządku. Pierwszy i niestety nie ostatni raz wstydzę się za polskie służby mundurowe.

Szybko docieramy do celu, płacimy ustaloną cenę, tym razem bez żadnych problemów (wynika z tego, że taksówkarze kantują tylko turystów nie mówiących po rosyjsku). W restauracji spotykamy Dana, jemy kolację i wracamy z nim taksówką do mieszkania.

Dzień 2 18.09.10

Wstajemy dość późno, gdyż musieliśmy odespać podróż, poza tym późno wróciliśmy do mieszkania. W międzyczasie dołączyła do nas Rosjanka Maria, która również przez couchsurfing poprosiła Dana o przenocowanie. Powstał międzynarodowy zespół- dwoje Polaków, Rosjanka i Amerykanin. W czasie śniadania gospodarz pokazał nam na swoim laptopie zdjęcia, które zrobił w Gruzji. Większość dotyczyła rejonu Kazbegi, Mesti i okolic Gori, muszę przyznać, że spowodowały we mnie żądzę zobaczenia tych miejsc na własne oczy, cóż większość zobaczyłem.

Około godziny dwunastej wyjechaliśmy z Tbilisi do Mcchety samochodem Dana. Mccheta to miasteczko znajdujące się około 25km na północ od Tbilisi, dawna stolica Gruzji, a dokładniej gruzińskiego królestwa Iberii. Z miastem łączy się przyjęcie przez Gruzję chrześcijaństwa- otóż rezydujący w niej król Mirian II przyjął nową religię w 337 roku. W V wieku n.e stolica została przeniesiona z Mcchety do Tibilisi, przez króla Wachtanga Gorgasali, którego posąg stoi obok Świątyni Matki Boskiej Metechskiej w Tbilisi. Mimo tego, że Mccheta nie jest już stolicą pozostała nadal siedzibą władz Gruzińskiego Kościoła Prawosławnego.

Chcemy zobaczyć dwie ważne cerkwie, które wpisane są na listę UNESCO. Korzystając ze skrótu, który pokazał mu autochton, Dan zawozi nas pod kościół Dżwari. Znajduje się on na wzgórzu ponad Mcchetą, a widok z jego okolic na rozpościerające się w dolinie miasteczko, z dwóch stron otulone wodami rzek, jest standardowym widokiem, który pokazuje się w przewodnikach turystycznych i na portalach dotyczących Gruzji. Monastyr powstał w VI wieku. Dżwari oznacza po polsku krzyż, nazwa wzięła się od legendy, która głosi, że na wzgórzu, na którym obecnie znajduje się monastyr święta Nino postawiła krzyż. Świątynia stworzona na planie krzyża, a w środku znajduje się drewniana skrzynia również w kształcie krzyża, w której według wierzeń jest krzyż postawiony przez świętą Nino. Ciekawą koncepcją jest sama budowa krzyża świętej Nino- zrobiony był z gałązek winogron, przewiązanych włosami świętej. W czasie podróży po Gruzji w wielu miejscach widziałem właśnie takie charakterystyczne krzyże- ramiona nie są proste, tylko delikatnie opuszczone w dół.

Obejrzeliśmy cerkiew i wysłuchaliśmy jej historię, którą opowiedział nam nasz gospodarz. Wsiedliśmy w samochód i zjechaliśmy do miasta. Mccheta nie jest duża, więc szybko dotarliśmy do celu- katedry Sweti Cchoweli.

Świątynia została wzniesiona w XI w., w miejscu, w którym znajdował się kościół z IV w. Fakt ten potwierdza znajdująca się w świątyni chrzcielnica właśnie z IV w. Z powstaniem cerkwi łączy się legenda, którą opowiada Dan. Według wierzeń pewien żyd wyruszył z Gruzji na sąd Chrystusa, spóźnił się i powrócił jedynie z szatą po mesjaszu. Oddał ją swojej siostrze, która po założeniu szaty zmarła. Na jej grobie wyrosło drzewo, którego nie dało się ściąć. Dopiero po żarliwej modlitwie udało się ściąć drzewo, na którego miejscu zbudowano świątynię, a z drzewa zrobiono belki podtrzymujące strop. Sytuację tę przedstawia obraz "Chwała Iwerii" ręki Michaiła Sabinina, który można obejrzeć w świątyni. Ogromne wrażenie sprawia fresk ukazujący siedzącego Jezusa, który wielkimi oczyma spogląda w dół na wiernych. Znajduje się on ponad ołtarzem.

Dan wyprowadza nas ze świątyni, którą obchodzimy dookoła. Na północnej ścianie pokazuje nam mało widoczny detal, który zawiera w sobie ciekawą historię. Otóż według gospodarza płaskorzeźba przedstawiająca ramię z dłutem symbolizuje uciętą architektowi, który stworzył świątynię, dłoń. Według Dana Arsakidze- architekt został pozbawiony dłoni by nie mógł stworzyć ponownie tak wspaniałego dzieła. Słyszałem o podobnych przypadkach w Rosji (pozbawienie oczu) i w Indiach (zabicie), więc wcale mnie to nie dziwi. Później próbowałem zweryfikować tę historię w Internecie i książkach, jednak bezskutecznie.

Następnym celem był monastyr Sziomgwime, ale zanim tam pojechaliśmy zahaczyliśmy jeszcze o dwa miejsca w mieście. Najpierw pojechaliśmy do budynku muzeum, w którym znajdowała się informacja turystyczna. Tam zaopatrzyliśmy się w mapy turystyczne i kupiliśmy kilka pocztówek- pięćdziesiąt tetri za sztukę. Następnie odwiedziliśmy sklep gsm w celu nabycia gruzińskiej karty sim. Ileż zachodu wymagało kupienie zwykłej karty pre-paid. W Polsce można za jednym zamachem kupić takich do oporu w pierwszym lepszym sklepie. W Gruzji natomiast żeby kupić kartę należy wylegitymować się paszportem i wypełnić stos papierów. Uzyskanie swojego własnego, gruzińskiego numeru zajęło nam prawie półgodziny. Opłacało się jednak, gdyż sms i połączenia z numerami polskimi były o wiele tańsze niż te z polskich numerów. Jako ciekawostkę podam, że zadzwonił do mnie znajomy, który nie wiedział, że jestem za granicą i za dwadzieścia sześć sekund rozmowy zapłaciłem pięć złotych.

Załatwiwszy sprawy w mieście ruszyliśmy w stronę klasztoru. Droga wiodła około dwanaście kilometrów na zachód od Mcchety wzdłuż rzeki Mtkvari. Większa część trasy pokryta jest szutrem, chociaż początkowy i końcowy odcinek był asfaltowy. Prędkość jazdy nie była wielka, ale dzięki temu mogłem podziwiać kaukaskie widoki.

Po dojechaniu na miejsce okazało się, że zanim wejdziemy w obręb monastyru Dan chce nam jeszcze pokazać jedno ciekawe miejsce. Ścieżką obok zabudowań sakralnych wspięliśmy się na szczyt pobliskiego wzgórza. Weszliśmy dość szybko, zajęło nam to może pół godziny. Widok, który rozpościerał się z góry ciężki jest do opisania, trzeba to zobaczyć na własne oczy. Celem naszej wspinaczki był mały kościołek, w którego wnętrzu znajdowały się XII wieczne freski. Niestety bezmyślni ludzie zniszczyli je swoimi podpisami. Przeszliśmy na drugą stronę wzgórza, gdzie znajdował się krzyż, górujący nad monastyrem u podnóża góry.

Zeszliśmy na dół tę samą drogą i weszliśmy na teren monastyru. Osobą związaną z powstaniem klasztoru był jeden z Ojców Syryjskich- święty Szio, a początek istnienia klasztoru datuje się na VI w. Spędziliśmy trochę czasu w obrębach klasztoru, podziwiając freski zdobiące ściany.

Następnie wróciliśmy do Tbilisi, ogarnęliśmy się trochę w mieszkaniu i poszliśmy z gospodarzem na starówkę zjeść późny obiad składający się z gruzińskich dań. W kawiarni na starym mieście z butelkę wina i cztery dania gruzińskie zapłaciliśmy około dziewięćdziesiąt dwa lari. Dołączyła do nas nowa znajoma Dana- Niki, studentka z USA, która zrobiła przerwę w studiach i podjęła pracę w tutejszej ambasadzie USA. Razem poszliśmy do baru, gdzie siedzieliśmy do drugiej nad ranem. Wypiliśmy kilka piw, rozmawialiśmy i słuchaliśmy dobrej muzyki na żywo. W jednym barze znajdowali się ludzie z USA, Polski, Niemiec, Austrii, Anglii, Hiszpanii i oczywiście Gruzini. Kilka młodych Gruzinek próbowało przy barze dostać darmowe drinki od Europejczyków. Usłyszałem od gospodarza kilka ciekawych historii związanych z jego życiem. Najgłębiej w pamięci zapadł mi opis Afganistanu: "Weź najgorsze miejsce w jakim byłeś, odwróć do góry nogami, trzęś przez dwadzieścia lat i otwórz- uzyskasz Afganistan". Taksówką wróciliśmy do mieszkania i od razu rzuciłem się na łóżko.

Wszelkie prawa zastrzeżone © Copyright by kaukaz.pl