zdjęcia i fotografie góry Kaukaz, Gruzja, Armenia, Azerbejdżan, turystyka, podróże, wyprawy, gospodarka, bezpieczeństwo, zabytki, zwiedzanie, trekking, Morze Czarne, wybrzeże, Tbilisi, Batumi, Mccheta, Kazbek, Kazbegi, Wardzia
strona główna strzalka relacje strzalka Pierwsze spotkanie z Gruzją.

Pierwsze spotkanie z Gruzją. - Marcin Kamiński

konkurs na najlepszą relację z podróży na Kaukaz 2010

część 2

Dzień 3 19.09.2010

Ponownie wstałem dość późno, wszystko z powodu wczorajszego wyjścia do baru. Ogarnąłem się jak najszybciej i zjadłem lekkie śniadanie. Wszyscy szykowali się do wyjazdu. Mieliśmy samochodem Dana ruszyć do Kazbegi, gdzie prowadziła tak zwana Gruzińska Droga Wojenna- główna droga łącząca Kaukaz Południowy z Północnym.

Maria wyszła trochę wcześniej, żeby spod stacji metra Rustavi odebrać swoją koleżankę, Polkę- Małgorzatę. W pełnym, pięcioosobowym składzie wsiedliśmy do auta i ruszyliśmy podziwiać piękno Kaukazu.

Nazwa Gruzińska Droga Wojenna wywodzi się z XIX w, gdy szlak ten służył Rosjanom do przerzucania wojsk przez góry Kaukazu. Od Tbilisi do Mcchety droga wiedzie doliną Mtkvari, następnie doliną rzeki Aragwi. Po drodze mijamyu sztuczne jezioro Żinwalskie, nad którego wodami wznosi się XVII w. twierdza Ananuri. Sprawia ona duże wrażenie, gdy ukazuje się nagle, kiedy samochód wyłania się zza zakrętu. Powierzchnia twierdzy jest dość mała, na jej terenie znajdują się dwie cerkwie. Szczególnie urokliwie wygląda po zmroku, kiedy podświetlona jest przez specjalne lampy.

Zatrzymujemy się w wiosce Pasanauri by kupić wodę i się posilić. Za wioską droga prowadzi już tylko w górę i w górę, aż w końcu osiąga najwyższy punkt na Przełęczy Krzyżowej, która znajduje się 2379m n.p.m. Widok z platformy znajdującej się przed przełęczą był wspaniały, a sama platforma przedstawia historię narodów- rosyjskiego i gruzińskiego. Szczególnie wymowny jest fragment, na którym wielka Matka Rosja tuli mniejszą Matkę Gruzję- symbolizuje to zależność Gruzinów od Rosjan, gdyż platforma została postawiona jeszcze w okresie istnienia ZSRR.

Kilka kilometrów przed przełęczą znajduje się ośrodek narciarski Gudauri, który swojego czasu był głównym takim ośrodkiem w ZSRR. Obecnie miejscowość jest utrzymana w dobrym stanie i z tego, co widziałem wnioskuję, że spokojnie można wpaść tu w czasie zimy żeby sprawdzić stoki. Osobiście nie jestem pasjonatem sportów zimowych, więc raczej preferowałbym w czasie zimy w Gruzji konsumpcję domowego winka.

Przełęcz Krzyżowa swoją nazwę zawdzięcza krzyżowi postawionemu w tym miejscu w 1824 roku przez rosyjskiego generała. Krzyż stoi do dnia dzisiejszego.

Między Przełęczą, a miastem Kazbegi zaobserwować można ciekawe zjawisko. Otóż jest to obszar, gdzie występują źródła mineralne. Miejsca, z których wypływają pokryte są różnobarwnymi minerałami. Dosłownie przepięknie wygląda jedno takie źródło położone praktycznie przy samej drodze wojennej. Z daleka miejsce to wygląda jak różnokolorowy wodospad. Spływająca po minerałach woda mieni się z daleka w słońcu powodując złudzenie optyczne. Kiedy podjedzie się bliżej złudzenie mija i można podziwiać "spływające" po stoku wzgórza aż do drogi rdzawe minerały. Muszę przyznać, że nie mam pojęcia, co to za związki chemiczne i nie uzyskałem takiej informacji od naszego gospodarza.

Droga prowadzi dalej doliną rzeki Baidarka, a następnie doliną rzeki Terek. Dalej jest już miasto Kazbegi. Miasteczko położone jest u podnóża gór, których widok zapiera dech w piersiach wędrowcowi, który pierwszy raz trafia w te okolice. Po stronie wschodniej znajdują się prawie pionowe skały, które otoczone były małymi chmurami- wyborny widok. Na zachód od miasta znajduje się góra Kazbek- wysoki na 5047 m. n.p.m drzemiący wulkan. Gdy patrzy się od strony miasta, góra stanowi drugi plan, na pierwszym planie znajduje się kościół Gergeti (oficjalnie Cminda Sameba- co znaczy Święta Trójca). Położony na wysokości 2170 m n.p.m, zbudowany w XIV w. jest jednym z najbardziej rozpoznawalnych symboli Gruzji.

Wystarczyło żebyśmy opuścili nasz pojazd, oddalili się od niego na niewielki dystans i chwilę postali, byśmy zostali zaczepieni przez kilku Gruzinów. Jeden oferował przejazd terenówką do kościoła, odmówiliśmy, pokazując samochód Dana i stwierdzając, że jeślibyśmy chcieli tam dotrzeć to mamy czym. Kolejny Gruzin proponował noclegi w swoim guest house. Zachwalał go niemiłosiernie, po czym podał cenę- dwadzieścia lari od osoby za dobę. W czasie późniejszej wędrówki spotykałem się często z wyższymi kwotami, więc stwierdzam, że jak na tak popularne wśród turystów miejsce, cena nie była wygórowana. Nie posiadam kontaktu do tego pana, jednak mogę powiedzieć, że krąży po głównym placu Kazbegi, gdzie poszukuje klientów.

Na nasze nieszczęście gęste chmury zasłoniły górę Kazbek, więc nie mogliśmy podziwiać jej w pełni. Czekaliśmy kilkanaście minut, jednak zamiast się rozwiać, chmury pozostały na swoim miejscu, a nawet ich przybyło. Zrezygnowani wróciliśmy do samochodu i ruszyliśmy na południe.

Po kilku kilometrach odbiliśmy w boczną drogę, która prowadziła na południowy-zachód wzdłuż rzeczki Snostskali. Następnie skręciliśmy w drogę podążającą brzegiem rzeczki Juta i kawałek za wsią Juta zatrzymaliśmy się. Zostawiliśmy tu auto, zmieniłem buty ze sportowych adidasów na trakingi, reszta uczyniła podobnie. Ruszyliśmy, na jak to nazwał Dan, mały "hiking". Polegał on na tym, że gospodarz poprowadził nas w gorę jednego ze stoków, z którego musieliśmy dość szybko zejść z powodu załamania się pogody. Najnormalniej na świecie zaczął padać deszcz, powierzchnia zrobiła się mokra, wspinaczka stała się niebezpieczna, więc ostrożnie zeszliśmy ze zbocza.

W dość suchym stanie, z powodu płaszczy przeciwdeszczowych, które powinna posiadać każda wybierająca się w ten rejon osoba, wsiedliśmy z powrotem do samochodu. Nie mając większego wyboru ruszyliśmy w drogę powrotną do Tbilisi. Jak już wspominałem wcześniej twierdza Ananuri po zmroku wyglądała wyjątkowo urokliwie. Oświetlały ją specjalnie w tym celu zamontowane lampy. Widok warty by był przyjechania w tamten rejon specjalnie po zmroku by to zobaczyć. Na szczęście widzieliśmy to po drodze, gdy wracaliśmy do stolicy.

Do mieszkania wróciliśmy trochę po godzinie 21:00. Zmęczenie nie dało nam się mocno we znaki, więc rozmawialiśmy jeszcze do późna, następnego dnia opuścić nas miała Maria, więc musieliśmy posiedzieć, chociaż trochę w spokoju i porozmawiać, szczególnie zważywszy na fakt, że znała dobrze język polski. Kolejny raz późno położyliśmy się spać.

Dzień 4 20.09.2010

Wstałem wyjątkowo wcześnie. Dan poszedł do pracy, więc przez większość dnia nam nie towarzyszył. Szybko załatwiłem sprawy w łazience i zjadłem śniadanie. Dziewczyny również dość sprawnie się ogarnęły. Poszliśmy na miasto we trójkę- ja, Paulina- moja siostra i Maria.

Przeszliśmy kawałek piechotą i zatrzymaliśmy się na przystanku autobusowym. Mieliśmy zamiar złapać autobus na Plac Wolności. Jedynym problemem był fakt, że autobusy posiadają numerek linii i podpis, tylko, że podpis linii jest wyłącznie po gruzińsku. Zastosowaliśmy prostą metodę- wbijaliśmy do każdego autobusu, który nadjeżdżał i pytaliśmy kierowcę czy jedzie na Plac Wolności. W końcu trafiliśmy na ten właściwy autobus.

Żeby w pełni legalnie jechać komunikacją miejską w Tbilisi należy zakupić bilet, który kosztuje czterdzieści tetri na głowę. Bilety kupuje się w specjalnym urządzeniu, które zwykle znajduje się przy przednich drzwiach, albo nieopodal siedzenia kierowcy. Lepiej kupić bilet, gdyż czasem trafiają się kontrole kanarów. Kanary wyróżniają się jaskrawożółtymi koszulkami i identyfikatorami na szyi.

Dotarliśmy do Placu Wolności, tam w budynku, gdzie niegdyś mieściła się rada miejska, obecnie znajduje się informacja turystyczna. Skorzystaliśmy z porad miłych pań mówiących po angielsku i dowiedzieliśmy się jak dotrzeć do Gori, poza tym pozyskaliśmy jeszcze kilka darmowych map turystycznych. W informacji można było bezpłatnie skorzystać z Internetu, jednak kolejka była długa.

Wyszliśmy z powrotem na plac i na jednej z bocznych uliczek znaleźliśmy kawiarenkę internetową. Półtora lari za godzinę. Każdy skorzystał z Internetu. Wyjechaliśmy akurat w okresie rejestracji na zajęcia na uczelni, więc musiałem sprawdzić jak stoję z zajęciami, szczególnie, że zacząłem naukę na drugim kierunku.

Po godzinie skończyliśmy i na trochę się rozeszliśmy. Maria poszła rozejrzeć się po mieście, a ja wraz z siostrą poszliśmy szukać poczty. Dostałem kilka zamówień na pocztówki. Pytaliśmy ludzi, gdzie znajduje się poczta, wszyscy zgodnie wskazywali kierunek w górę ulicy Rustavi. Tam jednak okazało się, że w budynku poczty nie ma poczty. Została przeniesiona. Mężczyzna, którego zapytaliśmy o drogę do nowego budynku powiedział, żebyśmy podążali za nim i zaprowadził nas na miejsce. Poczta znajduje się na ulicy Rustavi pod numerem 14, należy przejść przez bramę na mały dziedziniec za budynkami przy głównej ulicy i tam po prawej stronie znajduje się urząd pocztowy. W środku jest to tylko jedno malutki pomieszczenie, w którym urzędują dwie panie. Znaczek do Polski kosztuje aż cztery lari.

Z gruzińskiego numeru siostra zadzwoniła do Marii i umówiła nas na ponowne spotkanie na Placu Wolności. Po chwili byliśmy tam ponownie i poczekaliśmy na koleżankę. Następnie ruszyliśmy ulicą K. Abkhazi w stronę katedry Sioni. Wybudowana w VII w. stanowi obecnie siedzibę Katolikosa Eliasza II- zwierzchnika autokefalicznego Prawosławnego Kościoła Gruzji. Obecna świątynia pochodzi z około XI w., jednakże posiada liczne poprawki, które zostały dokonane na przestrzeni prawie tysiąca lat. W środku znajdują się przepiękne freski namalowane w XIX w. przez Rosjanina Grigoria Gagarina, których niestety nie można fotografować. Kobiety, które nie mają długiej spódnicy definitywnie nie wejdą do tej świątyni, o ile w przypadku innych czasami czyniono wyjątki i wpuszczano kobiety w spodniach, to w katedrze nie ma na to najmniejszych szans.

Bocznymi uliczkami- Sioni, Erekie II i Shavteii udajemy się w stronę bazyliki Anchiskhati. Sam spacer uliczkami Tbilisi robi spore wrażenie- brukowane drogi pośród starych budynków, klimat zupełnie inny, niż w miastach starego kontynentu. Po drodze zatrzymujemy się na chwilę przy cerkwi Świętego Jerzego żeby odpocząć w cieniu drzew w przy cerkiewnym ogrodzie.

Bazylika Anschiskhati jest najstarszą świątynią w Tbilisi, pierwotnie powstała w VI w., następnie została odrestaurowana w XVII w. W przeciwieństwie do większości świątyń w Gruzji nie została zbudowana na planie krzyża. Posiada dwie boczne nawy. W środku podziwiać można bardzo stare freski, które robią duże wrażenie na zwiedzających. Osobie przybywającej do świątyni towarzyszy zapach palonych przez wiernych świec- świątynia jest cały czas czynna i gości w niej wielu wiernych.

Opuściliśmy mury najstarszego kościoła w Tbilisi i zeszliśmy do ulicy równoległej do rzeki Mtkvari. Wolnym krokiem przeszliśmy aż do mostu Metechskiego, następnie przeszliśmy na drugą stronę ulicy, co nie było łatwym zadaniem, zważywszy na wzmożony ruch, gdyż była to główna trasa przechodząca przez miasto. Przejście przez ulicę jak wspominałem wcześniej polega na pokonywaniu kolejnych pasów ruchu i zatrzymywaniu się między nimi, aż będzie można przejść przez kolejny pas. Człowiek szybko przyzwyczaja się do takiej metody, tak bardzo, że aż będąc znowu w Warszawie miałem niezwykłą ochotę przechodzić tak podczas czerwonego światła.

Kolejnym punktem do koniecznego obejrzenia był meczet, który znajduje się obok twierdzy. Obecny meczet zbudowany został w XIX w., chociaż na tym terenie znajdował się wcześniej powstały w XVIII w. sunnicki meczet, który później zburzony został przez Persów. Obejrzeliśmy budowlę z zewnątrz, nie wchodząc do środka- żeby wejść musielibyśmy przestrzegać islamskich obyczajów, których niestety jeszcze zbyt dobrze nie znamy. Te braki mam zamiar nadrobić w niedalekiej przyszłości, niech młody wiek i brak doświadczenia będą chociaż częściowym usprawiedliwieniem niewiedzy.

Obejrzeliśmy z zewnątrz łaźnie, które schowane są pod kopułami. Wejście jest dość kosztowne, ująłbym to w następujący sposób- za wysokie progi na moje studenckie nogi. Cena wynosi około 30/40 lari za godzinę.

Przeszliśmy za wzgórze, na którym znajduje się twierdza Narikała. W tamtym miejscu znajduje się zbawienie przed trzydziesto stopniowym upałem gruzińskim. Wybawieniem tym jest ogród botaniczny, do którego wejście kosztuje jedynie jeden lari. Ogród jest ogromny- rozciąga się na przestrzeni stu dwudziestu ośmiu hektarów. Obejrzeć w nim można rośliny znad morza śródziemnomorskiego, z Północnej Ameryki, Chin, Japonii, Himalajów i Syberii. Ogród założono w 1845 roku.

Ścieżką z ogrodu weszliśmy na wzgórze, na którym stoi Narikała. Następnie zwiedziliśmy twierdzę, gdyż Maria jeszcze jej nie widziała. Zeszliśmy z twierdzy i mostem Metechskim przeszliśmy na drugi brzeg rzeki Mtkvari. Przecięliśmy Plac Europejski i weszliśmy do dzielnicy Avlabari. Jest totalnie inna niż stare miasto- wąskie uliczki, rozpadające się domy, gruz na drogach. Dzielnica wygląda jak fragment miasta państwa trzeciego świata. Dziwi, więc fakt, że znajduje się tu pałac prezydencki- na wzgórzu, frontem do rzeki i starego miasta, tyłem do dzielnicy Avlabari.

Znajduje się tu również największa świątynia na Kaukazie- kościół Świętej Trójcy ( Cmida Sameba). Otacza ją piękny ogród, gdzie zmęczony podróżnik może odpocząć i napić się wody. Świątynia zbudowana na planie krzyża, ogromna- dziewięćdziesiąt osiem metrów wysokości. Wnętrze, porównując do wcześniej widzianych świątyń, wydaje się niezwykle puste z powodu tego, że cerkiew jest zdobiona w nowoczesnym stylu. Budowę rozpoczęto w 1998 roku, a zakończono w 2004 roku.

Opuściliśmy teren największego kościoła na Kaukazie i wolno, krętymi uliczkami doszliśmy do stacji metra Avlabari. W Tbilisi aktualnie znajdują się dwie linie metra, a trzecia jest w budowie. Żeby skorzystać z metra należy zakupić w kasie specjalne żetony- czterdzieści tetri za sztukę i wrzucić je do bramek przed schodami ruchomymi na stację metra. Pojechaliśmy na stację Rustavi, skąd po piętnastu minutach marszu dotarliśmy do mieszkania Dana.

Gospodarz wrócił trochę po naszym powrocie, pożegnaliśmy Marię, która nas opuściła, na szczęście dzięki dzisiejszej technice nadal jesteśmy w kontakcie. Zasiedliśmy do dyskusji z Danem, podczas, której delektowaliśmy się doskonałym gruzińskim winem. Należy pamiętać, że to właśnie w Gruzji po raz pierwszy zaczęto produkować ten płyn teraz głównie utożsamiany z Francją i Italią. Przytoczę teraz kilka tez, które postawił nasz amerykański przyjaciel. Otóż według niego w Gruzji bardzo ciężko dostać kredyt. Nie istnieje coś takiego jak ubezpieczenie w razie upadłości banku, więc ludzie nie wpłacają pieniędzy na konta, tylko nieustannie je wydają. Z powodu trudności bankowych rzadko dochodzą do końca inwestycje w sektorze budowlanym. Akurat z tym się mogę zgodzić, gdyż na własne oczy widziałem dużą ilość niedokończonych budynków, które wyglądały na porzucone. Rozmawialiśmy jeszcze o gruzińskiej kuchni, historii i wydarzeniach z 2008 roku, później poszliśmy się spakować i spać. Następnego dnia mieliśmy wyruszyć sami, we dwójkę w podróż prawie przez całe państwo. Plan był prosty- w ciągu kilku dni, zwiedzając po drodze jak najwięcej dotrzeć z Tbilisi do Batumi.

Dzień 5 21.09.2010

Wstałem bardzo wcześnie, musieliśmy ogarnąć się jeszcze przed wyjściem Dana do pracy. Zjedliśmy szybkie śniadanie, pożegnaliśmy się z naszym nowym przyjacielem i każdy ruszył w swoją stronę- on do pracy, my ku nieznanemu. Z plecakami obczepionymi karimatami, śpiworami ruszyliśmy w miasto. Do mojego dodatkowo przyczepiony był pięciokilowy namiot, który jak się później okazało nie przydał się ani razu. Z metra Rustavi dojechaliśmy na stację Didube, przy której mieści się duży dworzec autobusowy. Porównać go można śmiało do dworca stadion w Warszawie w dobie jego największej świetności, tzn. jakieś dziesięć lat temu. Dosłownie masa ludzi, stragany, taksówki, marszrutki i autobusy. Głośno, gorąco, ciężko, bo plecaki ciążą. Na szczęście Gruzini, jak się później okazało, nie zawodzą nigdy i tak było tym razem. Od razu podszedł do nas uśmiechnięty taksówkarz z pytaniem gdzie chcemy jechać. Siostra odparła, że do Gori, ale tylko i wyłącznie autobusem, ponieważ jesteśmy studentami i nie mamy dużo pieniędzy. Sympatyczny pan powiedział, żebyśmy szli za nim i zaprowadził nas do autobusu, który miał odjechać w kierunku Gori. Po drodze dołączyło do nas kilku innych Gruzinów, wszyscy pytali skąd jesteśmy, a dowiedziawszy się, że jesteśmy Polakami chwalili nas, że Polska to piękny kraj, pełen wspaniałych ludzi. Pomogli kupić bilety, które kosztowały trzy i pół lari za jedną osobę. Wsiedliśmy do autobusu, przy którym autosany rozbijające się po wschodnich rubieżach naszego pięknego kraju, przypominają limuzyny. Panowie wsiedli z nami, chwilę porozmawiali, zrobili pamiątkowe zdjęcia i poszli. Czułem się jak żywa atrakcja turystyczna- uczucie dość dziwne, ale w zasadzie przyjemne. Dobrze wiedzieć, że gdzieś na tym świecie istnieje naród, który darzy nas sympatią, zważając na czyny, a nie na stereotypy.

Czekaliśmy może jakieś dwadzieścia minut nim autobus się zapełni i ruszy. Jazda do Gori zajęła około dwóch godzin, trochę po czternastej byliśmy na miejscu. W czasie podróży mogliśmy podziwiać Kaukaskie widoki. Muszę przyznać, że przygnębiające wrażenie sprawił widok osiedli uchodźców z Osetii Południowej, które znajdowały się przy trasie Tbilisi-Gori. Małe, takie same domki, stojące w niewielkiej odległości od siebie, zajmowały ogromne przestrzenie. W takim pojedynczym, jednopiętrowym budynków, który powierzchniowo, nie może być większy od kawalerki, mieszkają całe rodziny. Wszystko z powodu tego, że ludzie ci zostali zmuszeni do opuszczenia swoich domów i udania się w bezpieczne okolice. Przypominam sobie, co mówił Dan. Otóż wspominał, że uchodźcy ci nie asymilują się z miejscową ludnością, tylko żyją w swoich zamkniętych enklawach, ponieważ cały czas trwają w przekonaniu, że powrócą do swoich domów w terenie obecnie zajętym przez Rosjan. Nadzieja umiera ostatnia.

Gori na pierwszy rzut oka sprawia dość przygnębiające wrażenie. Było gorąco, słońce dosłownie prażyło, w powietrzu unosił się kurz, a dookoła zdewastowane budynki. W czasie wojny w 2008 roku miasto wielokrotnie bombardowane było przez samoloty rosyjskie, następnie w okresie od 13 do 22 sierpnia stacjonowały tu rosyjskie wojska. Miasto powoli podnosi się z upadku, jednak jeszcze widoczne są pewne ślady zniszczeń.

Wysiedliśmy na dworcu autobusowym w Gori, ten również przypominał dworzec obok stadionu X-lecia w Warszawie, jednakże był jego miniaturką. Dużo straganów, a uliczki obok dosłownie przepełnione były sklepami. Zatrzymaliśmy się obok jednego z tych sklepików i kupiliśmy po lodzie- sześćdziesiąt tetri za sztukę. Chcieliśmy trochę schłodzić rozpalone, wyschnięte gardła. Ze sklepiku wyszedł, jak się później okazało, jego właściciel i zapytał się czy jesteśmy turystami, odparliśmy, że tak. Prowadziliśmy krótką konwersację, po której Paulina zapytała, czy nie wie, gdzie można dość tanio przenocować. Odparł, że jego szwagier prowadzi gościniec i zadzwonił, żeby się dowiedzieć, czy są wolne miejsca. Po telefonie powiedział, żebyśmy szli za nim i zaprowadził nas do gościńca. Po drodze opowiadał trochę o mieście i zaproponował, że nas oprowadzi.

Okazało się, że gościńcem jest hotel Intourist, który znajduje się praktycznie w centrum miasta, jakieś pięćdziesiąt do stu metrów od muzeum Stalina. Po krótkim targu właściciel zgodził się, żeby spuścić cenę z trzydziestu lari za pokój do dwudziestu pięciu. Przystaliśmy na warunki.

Okazało się, że warunki w hotelu daleko odbiegają od jakichkolwiek standardów. Pokój z łazienką był w dość kiepskim stanie, mimo wszystko otrzymaliśmy świeżą pościel, a pracownicy hotelu byli przesympatyczni, więc zdecydowaliśmy się zostać. Poza tym, lokalizacja budynku była świetna, a co nas nie zabije to wzmocni, więc dwa noclegi w taki miejscu nie były niczym złym.

Zostawiliśmy graty w pokoju, zabraliśmy tylko najpotrzebniejsze rzeczy i wyszliśmy razem z naszym nowym, gruzińskim znajomym. Najistotniejszym punktem w mieście, od którego wywodzi się jego nazwa, jest pochodząca z około III w. p.n.e twierdza, znajdująca się na wzgórzu w centrum miasta. Tak zwana "Goris Ciche", czyli "twierdza na wzgórzu" dała nazwę miastu- Gori. Twierdza powstała pierwsza, następnie dopiero na przełomie XI/XII w., w okolicy fortecy powstało miasto. Zurab- tak nazywa się poznany Gruziń, zaprowadził nas do twierdzy i pokazał wszystkie jej zakątki. Pokazał nam góry widoczne na północy, za którymi jest już Osetia Południowa. Powiedział, że według Rosjan sam Bóg dał granicę między Rosją a Gruzją właśnie w postaci tych gór, dlatego też Rosjanie zajęli Osetię. Dodał również, że przed wojną w 2008 roku w Gori mieszkało dwieście pięćdziesiąt tysięcy ludzi, a po wojnie zostało tylko sto tysięcy. Po powrocie do domu chciałem zweryfikować te informacje, dotarłem tylko do wiadomości z Państwowego Departamentu Statystyki ze spisu ludności z 2002 roku. Otóż według tych danych w 2002 roku w Gori mieszkały czterdzieści dziewięć tysięcy pięćset dwadzieścia dwie osoby. Czyli rozbieżność między tym, co usłyszałem, a statystyką jest ogromna.

Zeszliśmy ze wzgórza, na którym stoi twierdza i weszliśmy do XII w. cerkwi Matki Boskiej, w której właśnie trwała uroczystość podcinania przez duchownego włosów dzieciom. Był to element chrztu w obrządku prawosławnym.

Z cerkwi zawróciliśmy w stronę centrum miasta i poszliśmy w stronę muzeum Stalina. Józef Stalin, a właściwie Iosif Wissarionowicz Dżugaszwili urodził się właśnie w Gori. Przed muzeum stoi, otoczony kolumnadą, dom, w którym urodził się i w którym żył do 1883 roku Stalin. Za tą małą chatką znajduje się muzeum, pełne eksponatów związanych z jego osobą. Wstęp do muzeum kosztuje dziesięć lari od osoby. Przed muzeum stoi mały posąg Stalina. Większe emocje wzbudzał sporych rozmiarów posąg, który stał przed miejskim ratuszem. Usunięto go w 24 czerwca 2010 roku w nocy, żeby obejść się bez problemów z mieszkańcami (swoją drogą w podobny sposób powinno usunąć się krzyż sprzed pałacu w Warszawie, a nie walczyć z emerytami, tak jak miało to miejsce w czasie pamiętnej bitwy 3 sierpnia 2010 roku). Władze próbowały wcześniej zburzyć pomnik w 1953 i 1988 roku, nie dopuścili do tego mieszkańcy miasta. Obok muzeum stoi wagon kolejowy, którym podróżował Józef Stalin.

Poszliśmy do sklepiku Zuraba, gdzie poczęstował nas chłodną wodą mineralną prosto z lodówki. Poznaliśmy całą jego rodzinę i zostaliśmy zaproszeni do restauracji, gdzie wraz z Gruzinami zjedliśmy chinkali i wypiliśmy po piwie. Później bratanica Zuraba- dwunastoletnia Mari zaprowadziła nas do parku, gdzie znajdowało się wesołe miasteczko. Pojeździliśmy na karuzeli, diabelskim młynie, samochodzikami i później spacerowaliśmy po parku. Następnie mała zabrała nas na piwo i lody. Pochodziliśmy z nią trochę po mieście, między innymi byliśmy pod znajdującym się tu teatrem. Później odprowadziła nas do hotelu. Daliśmy jej w prezencie ptasie mleczko, przywiezione z Polski i pożegnaliśmy się. Podyskutowaliśmy trochę o minionym dniu, zrobiłem notatki i poszliśmy spać.

Wszelkie prawa zastrzeżone © Copyright by kaukaz.pl