zdjęcia i fotografie góry Kaukaz, Gruzja, Armenia, Azerbejdżan, turystyka, podróże, wyprawy, gospodarka, bezpieczeństwo, zabytki, zwiedzanie, trekking, Morze Czarne, wybrzeże, Tbilisi, Batumi, Mccheta, Kazbek, Kazbegi, Wardzia
strona główna strzalka relacje strzalka Pierwsze spotkanie z Gruzją.

Pierwsze spotkanie z Gruzją. - Marcin Kamiński

konkurs na najlepszą relację z podróży na Kaukaz 2010

część 3

Dzień 6 22.09.2010

Wstaliśmy i jakoś się umyliśmy. Woda zimna, łazienka w opłakanym stanie, ale nic strasznego. Po tym co widziałem mogę dość pozytywnie wypowiadać się o warszawskich akademikach, mają całkiem przyzwoity standard. Mimo wszystko obsługa przemiła, dostaliśmy gratis kawę i po batoniku.

Pojawił się Zurab, który przyszedł po nas do hotelu, żeby zabrać nas na obiad. Zjedliśmy gruzińskie kebaby i placki z serem, zwane haczapuri. Rozmowa była miła, do momentu, kiedy opowiedział nam o polskich celnikach, którzy go deportowali, nie pozwolili mu skorzystać z porady adwokata, przy okazji okradli go z tysiąca dolarów, które miał w swoich rzeczach osobistych. Po raz kolejny wstydziłem się za ludzi noszących polski mundur. Po posiłku wyszliśmy z restauracji, Zurab zatrzymał taksówkarza, który okazał się jego kolegą. Zawieźli nas na dworzec pkp, skąd odchodziły autobusy do Uplisciche. Zurab przekazał nas w ręce człowieka, któremu powiedział, że jesteśmy jego gośćmi i ma nam pokazać, który autobus jedzie do Uplisciche. Po czułym pożegnaniu zostaliśmy sami na dworcu.

Okazało się, że mężczyzna, który miał nam wskazać autobus również jedzie w stronę Upliciche. Zaproponował nam żebyśmy zrzucili się na taksówkę, powiedział, że będzie kosztowała tyle samo, co autobus, czyli po lari od głowy. Zgodziliśmy się od razu, gdyż było to wygodniejsze i szybsze wyjście.

Poszliśmy razem do taksówki, daliśmy taksówkarzowi dwa lari, a mężczyzna dorzucił dodatkowo pięć lari. Wysiadł we wsi po drodze do Uplisciche, a nas samochód powiózł do samego miasta skalnego, znajdującego się nad rzeką Mtkvari.

Uplisciche to największe miasto skalne na terenie Gruzji, które zachowało się w tak dobrym stanie do czasów obecnych. Podziwiać można zabudowania pochodzące z czasów rzymskich i ze średniowiecza, mimo, że znaleziska wskazują, że już w II tysiącleciu p.n.e. ludzie już osadzali się w tym miejscu. Nazwa Uplisciche oznacza "Pańska Twierdza", wywodzi się z faktu, iż miasto te w czasie I tysiąclecia p.n.e. stanowiło siedzibę przywódców plemiennych. W okresie od VII do IX w. stanowiło siedzibę dworu królewskiego i główny ośrodek polityczny kraju. Wraz z umocnieniem się chrześcijaństwa miasto traciło na znaczeniu, ucierpiało również znacznie w czasie najazdów mongolskich w XII w. Upadło w wieku XIV. W połowie XX w. dokonano odrestaurowania miasta, obecnie znajduje się muzeum. Wstęp kosztuje jeden lari. Wysiedliśmy z taksówki i od razu przy parkingu spotkaliśmy dwóch Polaków sączących piwo w niewielkim barze przy wejściu do kompleksu. Zaprosili nas do stołu, postawili po piwie i długo rozmawialiśmy. Po rozmowie poszliśmy razem zwiedzać skalne miasto.

Najciekawszą salą jest tak zwana reprezentacyjna sala pałacowa królowej Tamar, w której to rzekomo król (nie królowa, gdyż Tamar przyjęła tytuł króla) Tamar przyjmowała gości. Na terenie miasta znajduje się cerkiew z XII w., która w środku ozdobiona jest dużą ilością ciekawych ikon.

Krążyliśmy po pieczarach, w których dawno temu mieszkali ludzie, towarzyszyły nam dosłownie stada jaszczurek- roiło się tam od tych gadów. Słońce piekło niemiłosiernie, więc zmieniłem wraz z siostrą plany. Wcześniej chcieliśmy za drobną opłatą rozbić namiot na terenie muzeum, stwierdziliśmy jednak, że lepszym wyjściem będzie powrót do Gori.

Poprosiliśmy nowych znajomych o podwiezienie do miasta, akurat mieli tamtędy przejeżdżać, więc zgodzili się bez problemu. Po drodze rozmawialiśmy o sytuacji w Polsce oraz, a może nawet przede wszystkim o Gruzji. Usłyszałem kilka informacji, które przytoczę. Otóż dowiedziałem się, że w Gruzji nie ma czegoś takiego jak czynsz, więc klatki schodowe w blokach nie są pod niczyją opieką. Poznani Polacy twierdzili również, że Gruzini nie płacą za wodę w mieszkaniach, tylko za gaz i prąd, a mieszkania ogrzewają głównie gazem.

Po dotarciu do Gori ponownie zameldowaliśmy się w hotelu Intourist. Zostawiliśmy rzeczy i wyszliśmy na miasto. Zurab nie mógł się z nami spotkać, gdyż musiał załatwić swoje sprawy. Pokręciliśmy się trochę po sklepach, których multum znajduje się w okolicy głównej ulicy- ulicy Stalina. Następnie poszliśmy do parku. Na stadionie przy parku rozgrywany był mecz rugby, niestety trafiliśmy na sam jego koniec, więc nie nacieszyliśmy zbyt bardzo oczy grą. W parku zjedliśmy po lodzie (pięćdziesiąt tetri za sztukę) i musieliśmy dość szybko wrócić do hotelu, gdyż zaczął padać deszcz. W hotelu zrobiliśmy ręczne pranie, jak zwykle obgadaliśmy miniony dzień i zrobiłem odpowiednie notatki. Dość wcześnie poszliśmy spać.

Dzień 7 23.09.2010

Wstałem wcześnie i zaciskając zęby umyłem się w lodowatej wodzie. Szybko spakowałem plecak, w czasie, kiedy Paulina się myła. Dzień zapowiadał się nieciekawie- było pochmurnie, zimno i padało. Założyliśmy płaszcze przeciwdeszczowe i nieprzemakalne pokrowce na plecaki- przynajmniej się na coś przydały.

Pożegnaliśmy się z obsługą hotelu i ruszyliśmy w stronę dworca autobusowego. Na miejscu okazało się, że autobus do Achalciche odjeżdża o ósmej rano i innego nie ma, więc nie było szans, żeby wyruszyć bezpośrednio z Gori. Taksówkarz powiedział, że bezproblemowo można złapać marszrutkę do Achalciche na głównej trasie Tbilisi-Batumi. Mieliśmy pięć kilometrów do przejścia, a czasu nie za dużo, ponieważ marszrutka z Achalciche do Wardzi miała odjechać o szesnastej. Odległość z dworca na trasę wynosiła około pięciu kilometrów. Taksówkarz zaproponował podwiezienie za pięć lari, zgodził się na cztery.

Zawiózł nas na trasę, zaparkował na poboczu samochód i czekał z nami na odpowiedni minibus. Wszystkie minibus posiadają tabliczki z nazwami miejscowości docelowych, jedynym problemem jest to, że podpisane są wyłącznie po gruzińsku. Kiedy podjechała odpowiednia marszrutka mężczyzna zatrzymał ją i "wsadził" nas do środka. Bilety do Achalciche kosztowały kolejne cztery lari od głowy.

Trasa do Achalciche prowadziła między innymi przez Borjomi. Jest to dobrze znane uzdrowisko, które słynie z doskonałych chlorkowo-wodoro-węglanowo-sodowo-wapienniowych wód mineralnych. W czasie istnienia ZSRR było to najbardziej popularne uzdrowisko w ojczyźnie rewolucji. Jego lokalizacja zapiera dech w piersiach. Miasto znajduje się w dolinie rzeki Mtkvari. Po obu stronach doliny wznoszą się góry. Zabudowania stoją po obu stronach rzeki, miasto połączone jest niezliczoną ilością mostów i pomostów, całość sprawia bardzo pozytywne wrażenie. Przypominam sobie, co mówiła Maria. Otóż opowiadała o bardzo dobrej wodzie mineralnej Borjomi, która produkowana jest w tym mieście i która była niezwykle popularna w Rosji. Piszę była, ponieważ według nowej koleżanki po konflikcie w 2008 roku już się jej nie sprowadza do Rosji, tak jak wielu innych gruzińskich produktów.

Trochę po czternastej dotarliśmy do Achalciche, musieliśmy prawie dwie godziny zaczekać na minibusa do Wardzi, więc ruszyliśmy w miasto, żeby jakoś zabić czas. Miasto jest niewielkie, według spisu z 2002 roku liczyło w tamtym okresie osiemnaście i pół tysiąca mieszkańców, powstało na przełomie X/XI w. Obejrzeliśmy małą cerkiew, na placu, przed którą znajdował się pomnik królowej Tamary. Chcieliśmy również wejść na teren twierdzy, która znajduje się w miasteczku, jednak muzeum, które mieści się w zamku było już zamknięte- dowiedzieliśmy się później od miejscowych, że jest otwarte tylko do południa. Skorzystaliśmy z Internetu w kafejce internetowej nieopodal dworca autobusowego- jeden lari za godzinę.

Sympatyczna sytuacja spotkała nas, gdy szliśmy oglądać cerkiew. Otóż zatrzymał nas Gruzin w dość podeszłym wieku. Twierdził, że poznał po wyglądzie, że jesteśmy Polakami i pochwalił się, że był w Polsce, dokładniej w Szczecinie i Stargardzie Szczecińskim. W superlatywach wyrażał się o Polakach, następnie zamilkł na chwilę, skierował palec w skazujący w moją stronę i bez ogródek zapytał się czy mam żonę lub dziewczynę. Oczywiście powiedziałem, że mam dziewczynę, wyjąłem portfel, pokazałem zdjęcie mojej drugiej połówki. Mężczyzna pokiwał głową, powiedział, że jest to "krasiwa dziewuszka", bąknął, że szkoda, następnie się pożegnał i odszedł.

O godzinie szesnastej wsiedliśmy do marszrutki. Odległość z Achalciche do Wardzi wynosiła około pięćdziesięciu kilometrów, za bilety zapłaciliśmy cztery lari od głowy. Jechaliśmy niewiele ponad godzinę. Widoki były wspaniałe. Początkowo średniej wielkości pagórki, pokryte skałami i żółtą, wypaloną w słońcu trawą. Przypominały scenerię z postapokaliptycznych filmów. Później krajobraz się zmienił, góry stały się wysokie, droga prowadziła przez dolinę, w której płynęła rzeka Mtkvari. Na myśl przychodziły mi polskie Pieniny.

W minibusie zagadał do nas mniej więcej trzydziesto letni mężczyzna. Okazało się, że jego rodzice prowadzą gościniec w Wardzi i mają wolne pokoje. Powiedział nam również, że w tym samym czasie przebywali tam dwaj Polacy, zdecydowaliśmy się, więc na sprawdzenie tej opcji noclegowej. Wysiedliśmy z marszrutki razem z mężczyzną i poszliśmy do jego domu. Nie było gospodarza, zastaliśmy tylko gospodynię, powiedziała, że nocleg bez wyżywienia kosztuje piętnaście lari od osoby, a z wyżywieniem trzydzieści. Postanowiliśmy wziąć nocleg bez wyżywienia, gdyż stwierdziliśmy, że jesteśmy w stanie przeżyć na małych racjach żywieniowych składających się głównie z chleba. Wiadomo- polskim studentom się nie przelewa, więc taka dieta to nie pierwszyzna.

Zostawiliśmy swoje rzeczy w pokoju i ruszyliśmy piechotą do sklepu położonego aż pięć kilometrów od gościńca. Nie zaszliśmy daleko, gdyż zaraz zatrzymał się przy nas samochód i panowie zaproponowali podrzucenie. Z propozycji skorzystaliśmy. W sklepie kupiliśmy potrzebne produkty żywieniowe i piechotą ruszyliśmy z powrotem. Po drodze wykonałem kilka zdjęć. Ponownie zatrzymał się przy nas samochód i znowu dwóch mężczyzn zaproponowało podwiezienie. Po drodze wypytali się skąd pochodzimy. Zanim zawieźli nas do gościńca pokazali jeszcze baseny z ciepłą wodą termalną, której źródło bije przy Wardzi. Według miejscowych kąpiele są jak najbardziej lecznicze.

Wróciliśmy do gościńca i spotkaliśmy gospodarza, pytał się czy za chwilę zejdziemy na kolację, odparliśmy, że nie, ponieważ korzystamy z opcji noclegu bez wyżywienia, minę miał, co najmniej zdziwioną. Weszliśmy na górę i przywitaliśmy się z Polakami, wyciągnęliśmy z plecaków cztery piwka i zaczęliśmy się integrować. Po jakimś czasie zostali zawołani na dół na kolację, a my poszliśmy się rozpakowywać. Po chwili jednak wrócił jeden z nich i powiedział, że gospodarz zaprasza nas na kolację.

Zeszliśmy na dół i się zaczęło. Przy stole siedziało razem z nami sześć osób, gospodyni prawie nieustannie wędrowała od gości do kuchni i z powrotem. Stół dosłownie uginał się pod ilością jedzenia. Nie jestem w stanie przypomnieć sobie połowy rzeczy, które zjadłem. Pamiętam zapiekane ziemniaczki, pieczoną gęś, biały ser, chaczapuri, chleb, irmeni, dań było o wiele więcej, ale nie pamiętam, co to było, ujmę to tak- z każdym kolejnym toastem moja zdolność pojmowania słabła. Samych toastów było bardzo dużo, w ciągu około trzech godzin biesiadowania poszło mniej więcej siedem dwulitrowych baniaków wybornego, domowego wina. Sztuka picia w Gruzji polega na wznoszeniu toastów. Gospodarz nalewa po szklanie wina, następnie wznosi toast, który często bywa długą, piękną oracją. Toast należy spełnić do dna- wypić całą szklankę czerwonego płynu. Nie pije się alkoholu między toastami. Ogólnie Gruzini wznoszą toasty wszystkim z wyjątkiem piwa. Przyjęło się w Gruzji, że piwo to alkohol rosyjski. To znaczy piwo zaczęto produkować na skalę masową, gdy Rosjanie anektowali Gruzję. Wtedy też na Kaukazie stacjonowały ich wojska i zaistniała potrzeba dostarczenia ogromnych ilości taniego alkoholu, bo Rosyjski żołnierz wypić musiał.

Wróćmy jednak do opisu uczty, otóż śmiesznym faktem była mieszanina języków, którymi się porozumiewaliśmy. Jako Polacy to wiadomo mogliśmy porozumiewać się po polsku, natomiast po rosyjsku mówił gospodarz, jeden z Polaków i moja siostra. Po angielsku za to mówił syn gospodarza- Vova, drugi Polak no i my we dwójkę. Jednakże po kilku spełnionych do ostatniej kropli wina toastach wszyscy doskonale porozumiewaliśmy się w każdym języku. Osobiście wzniosłem nawet dwa toasty po gruzińsku. Wino zbliża ludzi. Po kilku godzinach ucztowania podziękowaliśmy za zaproszenie, pożegnaliśmy gospodarzy i udaliśmy się do naszego pokoju kontynuować świętowanie. Tam zapoznaliśmy się z innym gruzińskim alkoholem- przezroczystym płynem o wysokiej zawartości alkoholu. Spało się nad wyraz dobrze.

Dzień 8 24.09.2010

Wstałem z samego rana i ze zdziwieniem stwierdziłem, że nie mam żadnych symptomów syndromu dnia poprzedniego. Wspaniałe, górskie powietrze zapobiegło wszelkim komplikacjom. Szybko się ogarnąłem i zszedłem na dół do gospodarzy i Polaków, którzy mieli za niecałe trzydzieści minut wyjechać marszrutką do Tbilisi. Należało się pożegnać. Gospodarz przygotował dla nich dość wystawny poczęstunek i częstował ich czaczą- gruzińską wódką domowej roboty. Otrzymałem również szklankę tego wątpliwego specjału. Tak samo jak z winem należało wypić ją do dna za jednym zamachem, toast spełniłem bez większych problemów. Paulina odmówiła picia wódki wymigując się bólem brzucha. W zasadzie nic nie straciła, czacza nie specjalnie przypadła mi do gustu. Ogólnie lubię mocne, czyste alkohole i przed wyjazdem do Gruzji słyszałem sporo dobrego o czaczy, jednak na miejscu zawiodłem się. Z tego, co słyszałem i co czułem w przełyku wódka ta ma około 60-70%, smakuje jak najzwyklejszy bimber, który można kupić na Podlasiu u pierwszego lepszego pana Heńka, czy Mietka. Mogę nawet stwierdzić, że nasz bimber jest lepszy, ponieważ polscy "producenci" zawsze czegoś do niego dodają. Mogą to być np. zioła, może to być miód albo jakieś owoce. Taki dodatek zawsze polepsza smak i mam bardzo dobre zdanie na temat podlaskiego bimbru. Czacza natomiast jest czysta, bez dodatków, dlatego też uważam, że szału nie ma.

Pożegnaliśmy się z rodakami, który wsiedli do minibusa i odjechali. Następnie zebraliśmy potrzebny sprzęt i ruszyliśmy ładnym asfaltem w kierunku wsi Wardzia, gdzie mieliśmy kupić kilka butelek wybornej, gruzińskiej wody mineralnej i pójść do skalnego miasta. Droga wiodła przez dolinę rzeki Mtkvari, wzdłuż jej brzegów. Po obu stronach rzeki wznosiły się dość spore góry. Zbocze jednej z nich z daleka przypomina plaster miodu, widać dosłownie setki dziur w skalnej ścianie. Właśnie to jest skalne miasto Wardzia.

Miasto powstało na przełomie XII/XIII w., w okresie świetności mogło pomieścić od dwudziestu do sześćdziesięciu tysięcy osób. Aż do 1283 roku cały kompleks ukryty był głęboko we wnętrzu góry, a wejść do środka dało się tylko przez specjalne tunele. Sytuacja zmieniła się gdy w 1283 roku trzęsienie ziemi spowodowało obsunięcie ściany wzgórza i odsłonięcie miasta. W 1551 roku Wardzia została zniszczona przez wojska perskie.

Obecnie w skalnym mieście żyje kilkunastu mnichów, którzy zajmują kilka pomieszczeń kompleksu, dostęp do nich jest zagrodzony przez płot, a tabliczki informacyjne proszą o niezakłócanie ich spokoju.

Doszliśmy do wsi Wardzia, kupiliśmy niezbędne produkty i ruszyliśmy w stronę miasta skalnego. Przeszliśmy przez most na rzece Mtkvari i weszliśmy na teren muzeum. Opłata wynosiła trzy lari od głowy. Asfaltową drogą wspinaliśmy się w stronę skalnego miasta. Przed wejściem na teren właściwego skalnego miasta znajduje się kilka ciekawych grot skalnych, które warto zobaczyć, dają niewielki przedsmak tego, co zobaczy się później.

Na teren skalnego miasta wchodzi się przez specjalny budynek, który przypomina trochę bramę miejską, za nim już na przybysza czeka prawie trzysta komnat i cała masa tarasów i przejść, które stanowią miasto. Niedaleko wejścia znajduje się świątynia, do której warto wejść. Zarówno ściany wewnętrzne i zewnętrzne zdobią liczne, ciekawe freski. Ciekawym również miejscem jest tunel we wnętrzu góry, do którego można wejść z pieczary obok świątyni. Prowadzi on szerokim łukiem przez mniej więcej jedną czwartą skalnego miasta i dotrzeć nim można do najwyżej położonych punktów widokowych w mieście. Jest oświetlony w środku, a w miejscach, które byłby ciężkie do pokonania ustawione są drewniane schodki.

Spędziliśmy w Wardzi około trzy godziny, przeszliśmy przez wszystkie możliwe przejścia i tunele. Miałem złudzenie, że oto moja stopa stanęła w twierdzy krasnoludów żywcem wyjętej z powieści Johna Ronalda Reuela Tolkiena albo Roberta Anthonyego Salvatore. Dziwię się, że nikt jeszcze nie wpadł na pomysł wykorzystania tego miejsca jako planu filmowego, można by nakręcić tu doskonały film fantasy.

Widok z tarasów skalnego miasta zapierał dech w piersi. Rzeka Mtkvari wygląda jak niebieski pasek farby pociągnięty pędzlem przez rękę malarza po szaro-zielonym tle. Znajdujemy się wysoko nad ziemią, wszystko wydaje się takie małe. Schodami, obok głównego wejścia do kompleksu, wchodzimy na szczyt góry. Jesteśmy nad całą doliną, pod nami znajduje się mała, lecz silna rzeka, która płynie przez prawie cały kraj i z każdym kilometrem staje się coraz potężniejsza, zamieniając się później w tę spokojną, pełną godności rzekę, która leniwie przepływa przez Tbilisi, mijając znajdującą się na skapie ponad nią Świątynię Matki Boskiej Metechskiej oraz twierdzę Narikała. Znajdujemy się w miejscu, gdzie żyli, pracowali i ginęli ludzie, których niezwykłą siłę zarówno fizyczną jak i duchową czuć jeszcze obecnie. Widok miasta skalnego musi wzbudzać podziw- nie ma innej opcji, dzieła tak wielkiego mogli dokonać tylko wielcy ludzie.

Schodzimy na dół i udajemy się na południe, gdzie podobno między wzgórzami znajduje się stary klasztor. Gospodarz powiedział rano, że należy przejść cztery kilometry. Wolno, spacerem udajemy się we wskazanym kierunku. Po przejściu mniej więcej dwóch kilometrów w dół rzeki Mtkvari odbijamy na zachód i dróżką między winnymi sadami kierujemy się ku klasztorowi. Spacer dobrze robi, powietrze jest rześkie, unosi się w nim słodki zapach winogron. Mijamy gospodarcze budynki klasztoru, przy których krzątają się zakonnice pod okiem zakonnika i po krótkiej chwili dochodzimy do głównych zabudowań. Tu napełniamy butelki czystą wodą źródlaną i odpoczywamy chwilę w cieniu cerkwi z IX w. Mamy wyjątkowe szczęście, gdyż zakonnica prowadzi właśnie grupkę robotników, którzy pracują przy remoncie pobliskiej drogi, do wnętrza cerkwi. Zostajemy wpuszczeni wraz z nimi. Faktem, który wyróżniał tę cerkiew spośród wszystkich innych była jej budowa, otóż jako jedna z nielicznych, widzianych przeze mnie w Gruzji ta cerkiew nie była zbudowana na planie krzyża. Na zewnątrz jeden z robotników pokazał nam wystający ze skał powyżej cerkwi fragment budynku. Otóż według tego, co mówił, jest to kolejna, mniejsza cerkiew, zbudowana we wnętrzu góry, do której prowadził tunel z większej cerkwi. Ta w górze powstała w czasach, gdy tereny były okupowane przez Persów, którzy gnębili chrześcijan. Potajemnie się w niej modlono. Obecnie ze względu na bezpieczeństwo tunel został zawalony.

Wracać z powrotem mieliśmy tak jak dotarliśmy- piechotą. Jednak jeden z pracowników zaproponował, że podrzuci nas do wioski Kamazem. Z oferty skorzystaliśmy, gdyż było już dość późno, a chcieliśmy jeszcze przed zmrokiem udać się do innego skalnego miasta znajdującego się w okolicy.

Ruszyliśmy na północ, drogą do Achelciche, ponieważ właśnie tam znajduje się kolejny niezwykły gruziński zabytek- Wanis Kwabebi. Pochodzące z VIII w., struktury tego miasta zaskakują pustką. W Wardzi widzieliśmy wielu turystów, tu nie ma nikogo. Może to powód później godziny, a może po prostu sława jednego zabytku przyćmiewa sławę drugiego. W każdym razie Wanis Kwabebi zaskakuje całkowitym uczuciem samotności. Kompleks znajduje się kawałek od głównej drogi, należy trochę się pogimnastykować i przejść trochę drogi pod górę. Z daleka nie widać, że miejsce, do którego się zmierza jest czymś szczególnym. Widać po prostu kilka pieczar w skalnym zboczu i tyle. Podchodzimy pod bramkę, która jest otwarta i wchodzimy na teren kompleksu.

Znajdują się tu liczne pieczary, wejście do niektórych z nich wymaga zwinności. Bezproblemowo można dostać się do kościoła, który znajduje się na poziomie ziemi, natomiast dojście do drugiego kościółka wiąże się z niewielką wspinaczką. Mianowicie należy przejść po skalnej półce, wejść po starych, metalowych schodach, wspiąć się po drabinie i dalej przejść półkami skalnymi. Niestety nam nie dane było tego dokonać, ponieważ między schodami a drabiną natknęliśmy się na solidne, zamknięte drzwi.

Niezwykła atmosfera panująca w tym miejscu skłoniła nas do pozostania tu przez dłuższy okres czasu, obeszliśmy sporą ilość pieczar i z powrotem ruszyliśmy dopiero, gdy zaczęło się ściemniać.

Wróciliśmy do gościńca, gdzie gospodarze ponownie zaprosili nas na kolację, tym razem nie tak wystawną i o wiele krótszą. Wymieniliśmy się podarkami, daliśmy gospodarzom w skromnym prezencie symboliczną złotówkę z Polski, natomiast oni podarowali nam starą mapę przedstawiającą Gruzję. Mapa była jeszcze z lat osiemdziesiątych i zamiast dróg, miast itd. miała po prostu rysunki przedstawiające lokalizacje, np. kobietę w stroju kąpielowym, leżącą między palmami w miejscu, gdzie znajduje się Batumi. Rzecz trochę dla dzieci, ale cieszy.

Po kolacji spakowaliśmy się i poszliśmy spać. Następnego dnia mieliśmy opuścić tę okolicę i przenieść się w trochę cieplejsze miejsce.

Wszelkie prawa zastrzeżone © Copyright by kaukaz.pl