zdjęcia i fotografie góry Kaukaz, Gruzja, Armenia, Azerbejdżan, turystyka, podróże, wyprawy, gospodarka, bezpieczeństwo, zabytki, zwiedzanie, trekking, Morze Czarne, wybrzeże, Tbilisi, Batumi, Mccheta, Kazbek, Kazbegi, Wardzia
strona główna strzalka relacje strzalka MOJE SPOTKANIE Z GRUZJĄ

MOJE SPOTKANIE Z GRUZJĄ - Wiktoria Blacharska

konkurs na najlepszą relację z podróży na Kaukaz 2010

Podróż do Gruzji: 12-25 września 2010

część 2


Dochodzę do ukrytej w górach wioski

W stronę Kacheti

Dnia następnego ruszamy do Telawi, aby odwiedzić zachwalaną Kachetię. Niestety ponieważ Gruzja to głównie góry, trzeba wrócić do Tbilisi i dopiero stamtąd ruszyć do Telawi. Nie da się na skróty. Jedziemy marszrutką nareszcie mogąc podziwiać widoki. Przy stacji metra Isani zamierzamy przesiąść się na inną marszrutkę do Telawi. Jednak nie dane nam było dotrzeć do tego pojazdu. Po drodze zatrzymuje nas kilku taksówkarzy oferujących podróż za 100 lari. Jeden z nich proponuje natomiast za 40, zgadzamy się i wsiadamy do tej taksówki. Kierowca pyta jaką drogą chcemy jechać. Mówię, że krótszą. Okazuje się, że jest w przebudowie, więc taksówkarz w pewnym momencie skręca gdzieś w pole i każe nam wysiąść, bo nie podjedzie pod nasyp. Mamy dość nietęgie miny wysiadając z tej taksówki w szczerym polu, spodziewając się najgorszego. Tymczasem taksówkarz podjeżdża i grzecznie się zatrzymuje. Nabieramy do niego zaufania, choć jak wszyscy tutejsi kierowcy jeździ jak szatan. Przed dotarciem do Telawi proponuje, że może nas jeszcze zawieźć do klasztoru po drodze. Chętnie korzystamy. A następnie mówi, że chce pokazać nam swoją winnicę w Gulgula. Teraz już przystajemy na jego wszystkie propozycje i oczywiście jedziemy. Pokazuje nam winorośla, obdarowuje całą torbą winogron i zawozi do domu swojej matki, gdzie natychmiast przygotowuje stolik i poczęstunek. Jego mama chwali się sąsiadkom, że ma gości i już wszyscy sąsiedzi chcą nas zapraszać do siebie. Udaje się nam jednak uwolnić od tej gościnności i dojechać na nasz nocleg w Telawi. Choć Michaił - nasz niesamowity taksówkarz a teraz przyjaciel mówi, że następnym razem to już tylko u niego musimy się zatrzymać, oferuje też nam swoje usługi, że pojedzie i zawiezie nas wszędzie, gdzie będziemy chcieli. I tak porwani przez taksówkarza mamy okazję poznać prawdziwą gruzińską gościnność, o której tyle osób się rozpisuje. Jesteśmy pod jej wrażeniem i przyłączamy się do chóru peanów pod adresem Gruzinów. Podoba nam się też ukryty w ogrodzie dom, w którym nocujemy w Telawi, toteż i tu zostajemy kolejną noc. Zwiedzamy muzeum, gdzie bardzo życzliwe panie oprowadzają nas miło z nami gawędząc, a potem czekamy na Michaiła, który umówił się z nami na objazd ciekawych miejsc - pałac i park Cinandali Aleksandra Czawczawadze, klasztor św. Niny- Bodbe ,będący także centrum biskupim i miasteczko Signagi przepięknie i bardzo szybko odrestaurowane, będące teraz wizytówką Gruzji. Nazwane jest miasteczkiem zakochanych, tu wiele par bierze śluby i my natrafiamy na dwa wesela w restauracyjkach w centrum. Otoczone murami położone jest na wzgórzu nad rozległą doliną Alzani. Żałuję, że w tak pięknym miejscu nie mogę zrobić zdjęć, gdyż dotarliśmy do niego zdecydowanie za późno. Pozostaje nam więc udać się do jednej z przepysznie pachnących knajpek tym razem na szaszłyki i obowiązkowe wino. Dzięki Michaiłowi po drodze dowiadujemy się dużo o uprawach winorośli w tej pięknej dolinie Alzani. Szkoda, że tu jeszcze nie funkcjonuje to tak ja na Zachodzie i Michaił nie może być jako właściciel winnicy jednocześnie winnym przedsiębiorcą, odstawia winorośla za grosze i musi aby jakoś żyć dorabiać na taksówce. Wracamy nocą i umawiamy się z Michaiłem na przejazd do Wąwozu Pankisi ze zwiedzaniem po drodze Gremi i Alawerdi.


W winnicy Michaiła w Gulgula, fot. Z. Grygiel


Wąwóz Pankisi

Nasza gospodyni z Telawi nie może się nadziwić, po co my do tego Pankisi jedziemy. Uważa ,że tam nic ciekawego nie ma. Mnie natomiast szczególnie zależy na odwiedzeniu tego miejsca, zwłaszcza po informacjach zawartych na polskiej stronie w Internecie. Mam też dzięki temu adresy i telefony do kobiet kistyjskich prowadzących agroturystykę. I muszę koniecznie poznać Makwałę - kobietę, która wiele w Pankisi rozruszała, chciałabym także dowiedzieć się czegoś o Kistach, zobaczyć ich folklor. Lądujemy na nocleg nie u niej, lecz ona za chwilę do nas przychodzi i już z naszą gospodynią ponad naszymi głowami ustalają gdzie nas trzeba zawieźć, co z nami robić. Tu niestety jest bariera językowa. One mówią po swojemu, a my nic nie rozumiemy. Siedzimy trochę oszołomieni. W końcu takim nieco łamanym rosyjskim jakoś porozumiewam się z Makwałą mówiąc co chcielibyśmy zobaczyć i że niepotrzebny nam samochód, bo raczej wolelibyśmy wybrać się na spacer po dolinie. Umawiamy się też na koncert, który ona z wielką ochotą dla nas zorganizuje. Moje ubolewanie, że to nie piątek i nie usłyszę dżikru sprawia, że Makwała obiecuje zwołać kobiety i odprawić modlitwę w domu naszej gospodyni. Bardzo mnie to cieszy, bowiem chciałam to zobaczyć. Makwała kawałek nas podprowadza, pokazując świętęgo człowieka w ogródku i dom, który chciałaby wykupić na muzeum. Ma dużo pomysłów i inicjatywy. Pisze poezje, szefuje dwóm zespołom, namówiła kobiety do agroturystyki, chciałaby aby poprzez to wszystko ożywił się wąwóz i zawitał tu na zawsze pokój i dostatek. Ta energetyczna kobieta w niczym nie przypomina 70-letniej staruszki. Jest zjawiskowa.


Dżikr kistyjskich kobiet w Duisi

W końcu Makwała zostaje w jednym z domów, a my idziemy dalej drogą do Omalo. Nasze zapytania o sklep uświadamiają nam, że nie bardzo tu porozumiemy się po rosyjsku, a w sklepie następne zaskoczenie, bo okazuje się, że napojów alkoholowych tu nie ma. W wąwóz dotarli bowiem ortodoksyjni islamiści nakłaniając ludność do przestrzegania fundamentalnych zasad. Okazuje się, że to, co jest po jednej stronie wąwozu nie funkcjonuje jeszcze z drugiej. Idąc od Dżokolo podczas spaceru dnia następnego widzieliśmy już trunki w sklepie, a nawet na grobach Kistów oprócz wizerunku księżyca i gwiazdy były też dzbany, bądź winorośle. Kistowie bowiem to ludność staroczeczeńska przybyła tu przed wiekami, która w znacznej mierze zgruzinowała się w swoich zwyczajach. Toteż przybycie do wąwozu nowych osadników z Czeczenii spowodowało znaczne zakłócenia i przemiany. Maszerując przez wsie wąwozu budziliśmy zainteresowanie wśród miejscowej ludności. Traktowali nas życzliwie nie wiedząc nawet kim jesteśmy. Wystarczyło spojrzeć z podziwem na winogrona wychylające się zza płotu, a już byliśmy nimi obficie obdarowywani.

Wieczorny koncert, najpierw suficka modlitwa dżikr - czyli wołanie o pokój, a potem wieczorek folklorystyczny ze śpiewami i tańcami w budynku przedszkola, był dla nas dużym przeżyciem. Makwała wciąż zagrzewała swoje członkinie zespołu do dalszych prezentacji, a nas wciągnęła do tańców. Zakończyliśmy późno. Rozgrzani muzyką chcieliśmy pójść jeszcze nad rzekę posiedzieć przy świetle księżyca, ale Bodi, gdyż i tak ją nazywają stanowczo nam odradziła strasząc wilkami. Nie bardzo w te wilki chciało nam się wierzyć, ale nie chcąc stresować i sprzeciwiać się starszej pani posłuchaliśmy i grzecznie udaliśmy się do domu. Rano Bodi przybiegła nas pożegnać, pokazała nam jeszcze swój dom, częstując świeżym domowym winem, a następnie zaprowadziła nas do kistyjskiej rękodzielniczki, nakazując, abyśmy wybrali dla siebie po prezencie, którym chciała każdego z nas obdarować. Dobrze, że byliśmy przygotowani na takie sytuacje i też mieliśmy coś w zamian. Prezenty wymieniliśmy także z naszą przemiłą gospodynią, z którą jakoś porozumiewaliśmy się bez słów. Takie potraktowanie nas sprawiło, że nie czuliśmy się w Wąwozie Pankisi jak anonimowi turyści a jak długo spodziewani goście.

Przez dwa dni choć nadal byliśmy w Gruzji byliśmy w zupełnie innym świecie. Pankisi uświadomiło mi, że jest tak, jak pisał Ryszard Kapuściński - Kaukaz to dom wielu narodowości i w każdej dolinie można spotkać inną etniczność.

Ku Dawid Garedża

Nasz nieoceniony Michaił znów po nas przyjechał i ruszyliśmy znów w drogę. Bardzo się ucieszył, gdy nazwaliśmy go Zbawcą ponieważ pozostawił nam butelkę swojego wina i czaczy na pobyt w Pankisi. Wiedział, co robi.

Plan na ten dzień mamy ambitny. Chcemy przejechać całą Kachetię z północy na południe aż do granicy z Azerbejdżanem. Wiedzieliśmy, że to daleko, ale nie spodziewaliśmy, że aż tak i że jedziemy w kompletne pustkowie, gdzie poza klasztorem nic nie ma. Michaił jednak wiedział, toteż w Telawi zapytał, czy nie mamy ochoty na kawę u niego w domu. Teraz już wiemy, że jak Gruzin prosi na kawę oznaczać to może jedno - ucztę. I tak to właśnie było, pieliemieni, chinkali, owoce, wino i na koniec kawa. Poznaliśmy jego żonę, córkę, ucztowaliśmy ze dwie godziny. W końcu ruszyliśmy i jechaliśmy bardzo długo. W pewnym momencie zaczął się niekończący się step, w którym nic nie było, poza jakąś dziwną samotną osadą, w której trochę ludzi mieszkało, a domy wykorzystywane były jako stodoły. Droga wiła się w nieskończoność pośród otrawionych pagórków. Miałam wrażenie, że jedziemy na koniec świata. Obawialiśmy się, że nie zdążymy dojechać do celu za dnia. W końcu wyłoniła się jakaś wieża, okazało się, że to już będzie Dawid Garedża - kompleks klasztorny z VI w.n.e Tam także pustka. Mnich jeszcze urzędował w sklepiku, paru polskich turystów właśnie schodziło i poradzili nam abyśmy założyli górskie buty, bo czeka nas trochę wspinania się po górze. Żadnych oznakowań, nie bardzo wiemy gdzie iść. Z jednej strony obecne cele mnichów w ścianach, a nie widać historycznej części i jaskiń dawnych mnichów syryjskich. Po lekkim błąkaniu się w końcu natrafiamy na strzałki i ścieżkę w górę. Idziemy faktycznie dość długo i dochodzimy w końcu na grzbiet góry skąd roztacza się bezkresny widok na azerbejdżańską część tego pustkowia. W dole pobłyskuje jezioro. Wreszcie jakaś woda na tej półpustyni. Słońce chyli się z azerbejdżańskiej strony ku zachodowi, z gruzińskiej wschodzi księżyc. Żałuję, że w tym miejscu nie mogę robić zdjęć, bo wykorzystałam już całą kartę. Nie ma jednak czasu na kontemplację widoków, gorączkowo szukamy dalej skalnych pomieszczeń. W końcu znajdujemy, są w nich widoczne starożytne freski malowane przez mnichów. Zwiedzamy wszystko bardzo śpiesznie, bo już teraz wiemy jak długa droga powrotna czeka nas znów przez to pustkowie. Miejsce jest całkiem niesamowite, tak daleko od ludzi, ale może dzięki temu bliżej Boga. Tu przecież można tylko rozmyślać i wsłuchiwać się w siebie w kompletnej ciszy. Michaił dzielnie czeka na nas, choć żartował jak szliśmy w górę, że teraz odjedzie. Znowu go błogosławimy, że pomyślał i nas nakarmił w swoim domu, bowiem nie zdawaliśmy sobie sprawy, że tak długo pojedziemy i że dotrzemy w takie skrajne pustkowie. Jak ruszamy zapada zmrok i przy świetle księżyca jedziemy teraz kompletnie sami dość dziurawą drogą. Czasem wyskoczy jakiś lis stepowy i to wszystko, żadnych świateł, żadnej cywilizacji, śladów człowieka. Długotrwały bezkres aż w końcu pojawiają się światła i kierujemy się do Tbilisi.


Winne dzbany w Upliscyche

Upliscyche

Mieliśmy jeszcze w planie Batumi, lecz nie starczyło nam na to czasu. Postanawiamy więc zobaczyć antyczne skalne miasto Upliscyche leżące nieopodal Gori. Wybieramy się tam marszrutką. Zaczynam już nawet radzić sobie z odczytywaniem gruzińskich nazw poprzez skojarzenia. Niestety na marszrutkach jest tylko gruziński. Ilość liter jest odpowiadająca naszemu alfabetowi. Litery nie są do niczego podobne, ale G- to haczyk, O jak nasze M, R- przypomina mi kota z nastawionym do góry ogonkiem, a I - to po prostu tunel. Natomiast w nazwie Tbilisi są aż 3 tunele. Takie, proste, dziecinne skojarzenia obrazkowe, a już łatwiej znaleźć się w tym dziwnym, do niczego niepodobnym alfabecie. W Gori przesiadamy się na inną marszrutkę i po pewnym czasie docieramy do mostu, za którym już rozciąga się góra ,a w niej jest skalne miasto. Docieramy do celu i tym razem jest to miejsce zabezpieczone, z opłatami i z remontowanym właśnie muzeum. Znaleziska archeologiczne sugerują, że osadnictwo tu mogło zacząć się już nawet w II tys. p.n.e. W początkach naszej ery było to już tętniące życiem miasto hellenistyczne. Zachowało się szereg pomieszczeń, coś na kształt teatru. Na terenie tego antycznego miasta Gruzini wznieśli w XII w swoją świątynię. Obserwujemy jak Gruzini przeciągają na sznurku wokół niej baranka ofiarnego. Jakby wiedział co go czeka, gdyż mocno się zapiera nie chcąc ani obchodzić świątyni, ani tym bardziej schodzić. Po skałkach wszędzie biegają bardzo duże jaszczurki i chodzą bezpańskie psy. Tu jest już większy ruch turystyczny, miejsce bowiem nie jest tak bardzo oddalone i niedostępne jak Dawid Garedża. U nas zabytek z XII wieku jest ewenementem, a tu proszę mamy pod stopami tysiącletnią historię. Wracamy pieszo licząc, że jakaś marszrutka nas zabierze i w końcu tak się zdarza. W Gori zwiedzamy tylko twierdzę, muzeum Stalina nas nie pociąga, a poza tym robi się późno i trzeba dojechać jeszcze do Iriny


Sprowadzanie baranka ofiarnego w Upliscyche



Nowa Cminda Sameba w Tibilisi

Ostatni dzień w Tbilisi

Na planie Tbilisi jest ogromne jezioro. Nie wykąpaliśmy się w Morzu Czarnym więc wybieramy się na kąpiel w tbiliskim morzu. Jest bardzo ciepło i słonecznie, choć to już przecież 24 września. Jedziemy metrem, w którym czujemy się coraz bardziej swobodnie. Rozumiem już zapowiedzi kolejnych stacji. Wysiadamy w miejscu, gdzie jak nam się zdaje jezioro jest najbliżej. Dziwne tylko, że idziemy cały czas pod górę, ale tak nas kierują zapytywani Gruzini. W końcu widzimy wielki czarny monument, a nieopodal niego rozciąga się jezioro. Jednak nie wydaje nam się tak wielkie, aby zwać go morzem. Nasze jeziora mazurskie są znacznie większe. Nad jeziorem pustka, prawie nikogo nie ma, plaża kamienista, jezioro przejrzyste. Niewiele się zastanawiając kąpiemy się. Dopiero potem nadchodzi ratownik i informuje nas, że już jest po sezonie i że w tym miejscu kąpać się nie wolno. Po sezonie, a chyba ze 28 stopni. Zdążyło nas nawet słońce niego spiec. Na koniec plażowania kierujemy się do otwartego małego barku nad jeziorem, aby jeszcze Natakhtari wypić.

Następnym naszym celem jest nowa katedra Cmida Sameba, którą wielu Gruzinów polecało nam zobaczyć. Ma nowoczesne wnętrze, lecz bryła taka jak wszystkie świątynie starogruzińskie. Jest przepięknie położona z rozległym terenem wokół, otoczona zielenią i kwiatami, niewątpliwa chluba. Schodząc z niej widzimy szklaną kopułę pałacu prezydenckiego, z którego prowadzona jest droga do szklanego mostu. Jak wszędzie tak i tutaj szkło staje się symbolem nowoczesności. Tu się rozdzielamy, zwolennicy nowości chcą się przejść tym mostem, natomiast miłośnicy zabytków idą zwiedzić katedrę Metechi, synagogę, starą dzielnicę. Spotykamy się w poznanej już gruzińskiej kawiarni, w której jemy wspaniałe charczo, czyli orzechowo - mięsną zupę. Potem jeszcze trochę zakupów, ostatnie pamiątki, jakieś wino na małym deptaku i trzeba wracać, pakować się, jako że bladym świtem wylatujemy.

Pijąc ostatnie łyki mego ulubionego Kindzmarauli myślę, że Gruzja nie tylko spełniła moje oczekiwania, ale przerosła je. Jest to piękny kraj wspaniałych, przyjaznych ludzi, wyśmienitego wina, ciekawej kultury, starożytnych zabytków, nie zadeptanych szlaków, dziewiczej przyrody. Wyjedziemy nasłonecznieni, nasączeni winem, z widokami pięknych miejsc pod powiekami i pamięcią o naszych przygodach i spotkaniach z dobrymi, gościnnymi ludźmi. Na pewno na zorganizowanej wycieczce mogłabym zobaczyć więcej zabytków, ale przebywając w tzw turystycznym getcie nie byłoby tak wielu okazji do spotkań z Gruzinami. Łudziłam się, że jedna podróż zaspokoi mój apetyt na Gruzję, a ona tylko go wzmogła. Teraz wiem ile jeszcze muszę zobaczyć. Wiem też, że nie ma czego się bać jadąc do przyjaciół Gruzinów. Powrócę tu.

Wszelkie prawa zastrzeżone © Copyright by kaukaz.pl