zdjęcia i fotografie góry Kaukaz, Gruzja, Armenia, Azerbejdżan, turystyka, podróże, wyprawy, gospodarka, bezpieczeństwo, zabytki, zwiedzanie, trekking, Morze Czarne, wybrzeże, Tbilisi, Batumi, Mccheta, Kazbek, Kazbegi, Wardzia
strona główna strzalka relacje strzalka MOJE SPOTKANIE Z GRUZJĄ

MOJE SPOTKANIE Z GRUZJĄ - Wiktoria Blacharska

konkurs na najlepszą relację z podróży na Kaukaz 2010

Podróż do Gruzji: 12-25 września 2010

część 1

Pytanie jak wybrać się do Gruzji nurtowało mnie długo. Realizacja okazała się całkiem prosta, a rzeczywistość przerosła wyobrażenia. Trawestując tytuł książki W. Jagielskiego można powiedzieć -Dobre miejsce do podróżowania.

Decyzja

Od początku tego roku czułam imperatyw wewnętrzny: "ja muszę do Gruzji." Zaczęło się więc przeglądanie stron internetowych, portali, ofert wycieczek. Na samotny wyjazd zdobyć się nie mogłam, więc przepytywałam wszystkich znajomych i w końcu udało się. Znalazłam paru chętnych i postanowiliśmy po prostu pojechać - bez żadnej zorganizowanej wycieczki. Uznaliśmy, że będzie taniej i na pewno ciekawiej. Na pierwsze spotkanie omawiające wyjazd i decyzję kiedy lecimy umówiliśmy się 10 kwietnia w muzeum, gdzie pracuję. W drzwiach muzeum zetknęłam się ze straszną informacją na temat katastrofy samolotu prezydenckiego w Smoleńsku, która mnie z jednej strony poraziła a z drugiej nie mogłam uwierzyć, że stało się to naprawdę. Cały kraj oniemiał, więc nic dziwnego, że i moi współtowarzysze prawie, że zapomnieli o spotkaniu, ale w końcu zebraliśmy się. Weszliśmy na stronę linii lotniczej Air Baltica i okazało się, że ostatnie cztery miejsca oferują na czas, kiedy chcieliśmy wyruszyć. Szybka więc decyzja-bierzemy czy nie. Trochę nieciekawie zamawiać bilety w dniu tak wielkiej samolotowej katastrofy, ale ostatecznie orzekliśmy, że nie ma wyjścia i trzeba to zrobić. W przewodniku Bezdroża znaleźliśmy namiar telefoniczny na hotel Iriny w Tbilisi, więc zadzwoniłam. Nie mogłam jednak z Iriną porozmawiać o konkretach tego dnia, bo płakała w słuchawkę z żalu za prezydentem Lechem Kaczyńskim, wstrząśnięta tym co się stało, wciąż artykułując słowa współczucia dla naszego narodu. Jednak kontakt został nawiązany i wiadomo było już, u kogo zatrzymać się w Tbilisi. A więc bilety zarezerwowane, metę mamy, JEDZIEMY.

Dojazd

Nadeszła jesień i czas upragnionego wyjazdu. Zdecydowaliśmy zaliczyć jeszcze dwie stolice przy okazji dojazdu do Gruzji, bo zarówno Jola z Krzyśkiem jak i Zygmunt jeszcze tam nie byli. Wyruszyliśmy z Gdańska samochodem do Wilna, gdzie mieliśmy nocleg i trochę udało się pozwiedzać, w atmosferze święta kibiców, bo akurat Litwa grała w mistrzostwach piłki. Potem przejazd do Rygi, zwiedzanie przepięknej starówki, przejazd na lotnisko i w środku nocy, po nieco opóźnionym starcie, już 13 września, w końcu wylatujemy. Nieoceniona Irina wysłała po nas kierowcę, toteż szybko nad ranem znajdujemy się w jej przepastnym domu, gdzie wita nas papuga, flagi wielu narodów i wciąż jeszcze obecny ołtarzyk z prezydentem Lechem Kaczyńskim na komodzie. Choć 4. nad ranem Irina nie śpi i przyjmuje gości. Kamienica, w której mieszka Irina na zdjęciu w internecie wyglądała zdecydowanie korzystniej. A może przeskok z wypucowanego lotniska w Rydze i też całkiem eleganckiego w Tbilisi do nagle jakiejś zaniedbanej dzielnicy, odrapanych ścian, dziurawych chodników i to jeszcze nad ranem jest jednak lekkim szokiem. Ale najważniejsze, że mamy pokój i łóżka i można się przespać.


Tibilisi- widok z twierdzy Narikała

Tbilisi

Budzą nas dzwony pobliskiej świątyni, słońce i rozgardiasz ulicy. Jesteśmy w Tbilisi, o którym tyle myślałam, tyle oglądałam na zdjęciach i filmach w Internecie. Ciekawe jakie będzie to miasto, jaka będzie Gruzja, czy spełni moje oczekiwania. Naczytawszy się przewodnika już w Polsce, z grubsza wiem, co chciałabym zobaczyć, ale nie zakładam nic z góry. Pójdziemy i zobaczymy, co dane nam będzie ujrzeć, gdzie dotrzeć. Nowe miejsca mają w sobie zawsze czar niewiadomego. Każdy dzień jest takim własnym odkrywaniem, możemy sobie pokolumbować, nie wiedząc gdzie dopłyniemy. Krótka rozmowa z Iriną uświadamia nam jak niesamowita jest nasza gospodyni i w jakim to ciekawym, kultowym miejscu się znaleźliśmy. Dom tętni życiem. Sterty plecaków, pełno przelotnych mieszkańców, różne języki, ale zdecydowanie często polski i hebrajski. Wychodzimy na ulicę. Oszałamia nas zgiełkiem, tętniącym życiem, gwarem, klaksonami. Nie ma wydawałoby się żadnych zasad przechodzenia przez jezdnię, ale jakoś wszystko odbywa się bezkolizyjnie. Piesi przebiegają przed maskami, samochody się przepychają, światła sobie, ruch sobie. Jesteśmy lekko oszołomieni tą odmiennością.Za radą Iriny nie do kantoru, a do banku idziemy wymienić pieniądze. W końcu mamy dużo lari i możemy ruszać w miasto. Przekraczamy rzekę Kurę, aby dojść do słynnej Alei Rustaweli. Mamy dzień pieszy, musimy się nieco zorientować w topografii miasta, dotknąć je swoimi stopami, poczuć, rozpoznać, posmakować. W małym sklepiku kupujemy gruzińskie piwo i zaczynamy pierwsze rozmowy z młodym Gruzinem przed sklepem. Rozmawiamy po rosyjsku, choć jego młodszy jeszcze kompan nie zna już rosyjskiego. Przydało się nam te trochę słów po gruzińsku zapamiętanych z rozmówek z przewodnika, bowiem widzimy od razu sympatię i uśmiech Gruzinów, gdy staramy się mówić słowa powitania, podziękowania: gamardżoba, madloba, nachwamdis. Zaczynamy je coraz częściej używać, wchodząc do kolejnych sklepów. Mijamy słynny parlament na schodach którego stał prezydent Lech Kaczyński i inni prezydenci, którzy w czasie niedawnej wojny przyjechali z misją poparcia dla Gruzji. Szukamy muzeum, ale ja muzealnik zupełnie zapomniałam, że jest poniedziałek i że często wówczas muzea są zamknięte. Lądujemy na placu Wolności ze złocącym się pomnikiem św. Jerzego na kolumnie. Zastanawiamy się gdzie tu jest to stare Tbilisi, kupujemy coś do jedzenia w ulicznym kiosku i wchodzimy w coraz bardziej zniszczone uliczki, zaniedbane domy. Reklama czajnika na małym placyku doprowadza nas do ciekawej, artystycznie urządzonej kawiarni, w której zaczynamy degustować gatunki gruzińskiego wina. A potem natrafiamy na narysowane na murach strzałki, idziemy tak, jak nas prowadzą poprzez ciasne, pnące się w górę uliczki, mijamy, podwórka, pnącza winorośli, świątynie i po schodach dochodzimy do pomnika Matki Gruzji, skąd roztacza się piękny widok na Tbilisi. Kierujemy się w stronę twierdzy Narikała . Zdajemy sobie sprawę, że stąpamy po starych murach, że pod nami całe wieki historii Gruzji i jej najazdów przez Persów, Arabów, Turków, Tatarów i inne ludy. Odległą historię musi mieć nawet kamienna ławeczka, na której teraz śpi sobie kot. Jesteśmy my tylko i trochę parek zakochanych, nie ma żadnych hord turystów, nie ma opłat, biletów, całej tej komercji turystycznej. Można do woli delektować się widokiem, ciszą, każdym napotkanym kamieniem, wsłuchać się w modły mnicha w świątyni, popatrzeć na coraz bardziej zachodzące słońce nad wąwozem. Z góry wyraźnie widać czerwone dachy starego Tbilisi leżącego u stóp twierdzy, nowy szklany most przypominający kształtem tak bardzo gruziński chleb, rzekę i jej strome brzegi, domy zlewające się ze stromizną ścian wąwozu rzecznego, katedrę Metechi za mostem, konny pomnik króla Wachtanga Gorgasała, kopuły łaźni i wieże meczetu. Najchętniej zostałabym dłużej w starych murach na wzgórzu, ale trzeba przecież jak najwięcej zobaczyć, a poza tym trzeba coś w końcu zjeść. Schodzimy kierując się na wieżę meczetu, a po drodze odkrywamy jeszcze jedną niespodziankę - ogród botaniczny. Rozciąga się w wąwozie pod twierdzą. Trochę już późno, aby zwiedzić cały jego duży obszar, toteż dość szybko przebiegamy jego ścieżkami. Kierujemy się do dzielnicy łaźni. Uliczka przy meczecie jest już rekonstruowana i ta część już wyraźnie jest odnowiona pokazując nam jak może za kilka lat wyglądać tbiliska starówka. Choć domy przy wejściu do niej przestraszyły nas, że może jej całkiem nie być. Teraz widzimy, że trwa renowacja i że nie zaginą przepiękne ażurowe tbiliskie werandy, balkoniki, krzywizny, ściany z winoroślą. Dochodzimy do meczetu, gdzie całkiem swobodnie wchodzimy do wewnątrz zdejmując tylko buty i nakładając chustki na żeńskie głowy. Nieopodal niezwykła mozaikowa elewacja budynku przypominającego świątynię a okazuje się, że jest to główne wejście do łaźni. Zwiedzamy nieco wnętrze rozmawiając z panią przy wejściu o ofercie kąpieli i masaży w łaźni. Niestety tym razem nie skorzystamy. Wychodzimy, robiąc ostatnie już zdjęcia twierdzy i Tbilisi i wstępujemy do malutkiego barku, w którym dostajemy przepyszne cziburioki z piwem delektując się nimi z rozkoszą. Ruszamy przez most, aby dojść do stacji metra Avlabari, bowiem już nieco dziś przeszliśmy. Tam odkrywamy bazar, kupujemy wino do degustacji wieczornej, jak to niezorientowani - nieco przepłacając. Schemat metra wydrukowany z Internetu pozwala nam się przemieszczać bez problemu i lądujemy na naszej stacji tak jak trzeba. A tu czujemy się już trochę zadomowieni wiedząc, gdzie nasz tbiliski dom. Zapadła noc, a ruch uliczny bardzo ożywiony, sklepy pootwierane. Tbilisi żyje nocą i jest przepięknie oświetlone. Z każdej prawie strony widać strzelającą neonami wieżę telewizyjną na górze Mtacminda. W oświetleniu uwypuklają się tbiliskie katedry.


Kopuły tibiliskich łaźni

Zaopatrzeni w cenne uwagi Iriny jak dojechać, następnego dnia ruszamy w stronę skansenu w Tbilisi. Nie mogłabym sobie tego odpuścić. Dojeżdżamy tam miejskim żółtym, dość zatłoczonym autobusem. W końcu znajduję miejsce i zaczynam rozmawiać z siedzącą obok kobietą. Od pierwszego dnia zauważamy niezwykłą życzliwość i zainteresowanie Polakami. Moja rozmówczyni kieruje rozmowę na sprawy polityki mówiąc o Lechu Kaczyńskim i o tym, co on dla Gruzinów zrobił. Są mu autentycznie bardzo wdzięczni za odwagę i poparcie w tym trudnym dla nich czasie. Toteż uznanie prezydenta Lecha Kaczyńskiego za bohatera Gruzji było nie tylko wyrazem uczuć samego prezydenta Michaela Saakaszwili, ale i całego narodu. Autobus dojeżdża do końcowego przystanku, wysiadamy i przez leśną drogę idziemy pod górę do skansenu pięknie położonego na jednej stronie wzgórza. Chodzimy po skansenie znów nie w tłumie. Pilnujący domów mają czas aby z nami porozmawiać, poobjaśniać, pokazać. Jedyna zaleta minionego okresu, że możemy się wspólnie porozumieć w języku rosyjskim. Podróżowanie bez możliwości porozumienia się z miejscową ludnością jest bardzo ułomne i jak dla mnie nie stanowi atrakcji. Dzięki rozmowom można bardziej odczuć klimat miejsca, zrozumieć, wejść choć trochę w nową kulturę. Dużo dowiadujemy od pracowników muzealnych, także i tego, że jest w skansenie restauracja. Nie jest jakoś specjalnie oznaczona, nie wiedząc można przejść obok. Specjalnie szukając, znajdujemy ją i zasiadamy na degustację chaczapuri i świetnego domowego ciemnego wina ze szczepu saperawi. Widzieliśmy już gliniane amfory, w których wino naturalnie dojrzewa zakopane w ziemi. Gruzińskie winogrona są wspaniałe. Mają tyle naturalnej słodyczy, że niepotrzebne winu są żadne dodatki. Dzięki temu smak wina jest łagodny i można spożyć go w większej ilości. Zawiera też wiele naturalnych barwników, toteż po paru lampkach ma się już jagodowe usta i zęby. Kończymy nasze zwiedzanie nad jeziorem Czerepasznym degustując z kolei gruzińskie piwo. Ruszamy w dół, nie wiedząc dokładnie gdzie nas droga wyprowadzi i dochodzimy do drugiego wielkiego, lecz dość zniszczonego pomnika kobiety. Okazuje się, że natrafiliśmy na Matkę Rosję najprawdopodobniej. Całe monumentalne założenie pomnikowe poświęcone był radzieckim bohaterom II wojny światowej. Od pomnika spadała kaskada wody. Kiedyś. Teraz to wszystko mocno już zaniedbane jak wszystko co wiąże się z tamtym okresem. Gruzini nie mają zamiaru dbać o to co rosyjskie. Schodzimy schodami w dół do głównej ulicy. W drodze powrotnej kupujemy wino, bo to już rytuał, aby i przed spaniem napić się tego boskiego trunku. Irinie przedstawiam nasze dalsze plany i ona nam wszystko umożliwia, co tylko jest w stanie; kontakty, adresy do miejsc gdzie mamy jechać, kierowcę na dzień następny. Toteż o nic już nie trzeba się martwić, wszystko jasne. Irina przyzwyczaiła się do obecności dużej ilości ludzi, przyjmując w czasie wojny uchodźców. I ze 100 osób koczowało wtedy u niej w mieszkaniu. Naturalnie udzielała im rad i pomocy. To spowodowało, że potem przeznaczyła dom na hostels, a turystom też doradza i pomaga jak może.


Winne dzbany zakopane w ziemi w tibiliskim skansenie


Gruzińska Droga Wojenna

Rankiem ruszamy z punktualnym wielce kierowcą poleconym przez Irinę na tę drogę o groźnie brzmiącej nazwie, choć na szczęście teraz nie jest wojenna, a raczej bardzo turystyczna, gdyż chyba każdy udający się do Gruzji stara się nią przejechać do Kazbegi, gdzie i my podążamy. Pierwszym naszym przystankiem jest Mccheta - dawna stolica. Zwiedzamy w niej ważny zabytek gruzińskiej kultury - katedrę Sweti Cchoweli, pochodzącą z XI w. Jako siedziba gruzińskiego patriarchy kościoła - katolikosa jest ona miejscem szczególnie istotnym dla Gruzinów. Ożywiony ruch na dziedzińcu i nastrój wyczekiwania wskazuje, że natrafiamy na jakieś ważne nabożeństwo. Nie zostajemy jednak, aby to zobaczyć, bo przed nami jeszcze długa droga. Najgorsze, że trasa ponoć taka malownicza a chmury coraz niżej i niewiele widać. Dojeżdżamy do fortecy Ananuri, gdzie na początku jesteśmy całkiem sami. Chodzimy wśród przepysznych, pięknie ornamentowanych murów z piaskowca, znów depczemy historyczną, często najeżdżaną fortecę z XVI/XVII wieku i znów nikt od nas nie pobiera opłat. To niesamowite. Takie wspaniałe zabytki ogólnodostępne, stojące otworem dla każdego przybysza. Co za gościnny kraj, co za piękny kraj - nie mogę się nadziwić.


Forteca Ananuri

W rozmowie z naszym kierowcą zdradzam, że chętnie spróbowalibyśmy chinkali. W Gruzji jak mówisz to masz. Kierowca zawozi nas do wspaniałej restauracyjki po drodze, gdzie na naszych oczach kucharka robi te sakiewkowe pierożki i oczywiście bierzemy do tego domowe wino i kawę po naprawdę turecku. Ta, która pijemy w Polsce powinna nosić nazwę zalewajka kawowa. Chinkali smakują wyśmienicie, kierowca uczy nas jak je jeść, aby nie wypływał sok. Dochodzę do wniosku, że wzór sklejany na chinkali przypomina mi rozety -znaki solarne znajdujące się jako ornamenty w starych domach i świątyniach Po drodze kierowca zawozi nas na punkt widokowy, ale już niestety kłębią się chmury i niewiele widać, jak również nie czujemy tak bardzo tego jak serpentynami pniemy się coraz wyżej. Jest coraz zimniej.


Oporządzanie ofiarnego barana na przełęczy pod Kazbegiem

Kazbegi

Po ok. 5 godzinach docieramy do Kazbegi, gdzie mamy zamieszkać u Nazi, której to adres dostaliśmy. Irina chwaliła, że z tarasu roztacza się piękny widok. I faktycznie jest widok na ściany czterotysieczników tyle, że przykrytych teraz chmurami. Dom zapełniony młodymi turystami z Izraela, więc dość tłocznie przy stole i w łazience nieco za małej na takie ilości turystów. Ale Nazi dwoi się i troi, aby dogodzić turystom, a szczególnie ich podniebieniu, bowiem dobrze gotuje, co mieliśmy okazję stwierdzić. Spacerujemy nieco po Kazbegi, odwiedzając co można - sklepy, muzeum, światynię, małe cmentarzyki. Inicjatywa zrobienia kiedyś kolejki linowej nie powiodła się i pozostały tylko ślady w postaci murów końcowej stacji. Na głównym placu pomnik pisarza Aleksandra Kazbegi. W muzeum nieco etnografii i wystawa o Aleksandrze Kazbegi, od którego miejscowość nosi, a właściwie nosiła nazwę. Na nowej mapie występuje już inna nazwa - Stepancminda. Aleksander Kazbegi pochodził przecież z rodziny zasłużonego carskiego generała. Odcinanie się od czasów rosyjskich i tu jest widoczne. Alabastrowa tablica na świątyni ufundowana za czasów carskich została zdjęta ze swojego miejsca, obelisk ku czci radzieckich bohaterów II wojny światowej w małym skrawku parkowej zieleni jest teraz wśród śmietniska, a tablica z obelisku leży roztrzaskana. Nawet słynna góra zwana Kazbek nazywa się na gruzińskich mapach Mt. Mkinvartsveri.


Budowa kapliczki na przełęczy

Martwimy się nieco, że przyjechaliśmy tu na dwa dni zaledwie, a jeśli będzie taka pogoda to nie zobaczymy mitycznego wulkanu Kazbek. Legenda głosi, że tu właśnie Prometeusz był przykuty do skały. Mamy jednak szczęście, bowiem dnia następnego, gdy ruszamy w górę ku świątyni Tsamida Sameba, jest już na dole błękitne niebo i od czasu do czasu zaczyna prześwitywać Kazbek. Drogę wyznaczają nam miejscowi podążający w górę z końmi, osłami. Do drodze rozmawiam z idącymi przed nami Gruzinkami i dowiaduję się, że ich rodzina postanowiła wystawić kapliczkę na przełęczy i to tam właśnie idą. Od jednej z nich dowiaduję się, że uruchomiony miał być lot z Warszawy do Tbilisi, że u niej w domu też są noclegi, a od nowego roku ona sama ma zamiar także prowadzić wycieczki. Dochodzimy na płaskowyż rozciągający się przy świątyni. Jesteśmy już na ponad 2000 m. Mamy przepiękny, słoneczny widok. Jesteśmy olśnieni tym wspaniałym miejscem, które występuje często jako wizytówka Gruzji. Świątynia położona jest na małym wzniesieniu z tłem czterotysięczników i miejscowością Kazbegi u stóp z jednej strony, a z drugiej z potężną górą Kazbek. Miejsce niewątpliwie bardzo mistyczne, nic dziwnego, że tu mnisi znaleźli dla siebie miejsce Aktualnie odnawiają świątynię, trafiliśmy na wymianę dachu. Do świątyni możemy wejść dopiero po założeniu chustek i specjalnych spódnic danych nam przez mnicha. Rozmawiamy z nim trochę po rosyjsku, choć zna ten język słabo. Po zwiedzeniu świątyni ruszamy wyraźnie widoczną drogą ku przełęczy. Chcemy, korzystając z pogody, dojść choć do czoła lodowca. Szlak jest już uczęszczany, stanowi bowiem drogę na Kazbek. Spotykamy Anglików, Fina a i naszych rodaków. Dowiadujemy się od napotkanych Polaków, że już wystartował samolot z Warszawy do Tbilisi i linia została uruchomiona. Szkoda, że nie wiedzieliśmy o tym wcześniej. Pięć dni można było poczekać, no, ale co zobaczyliśmy po drodze przez kraje nadbałtyckie, to nasze. Dochodzimy do przełęczy i zatrzymuje nas tam budowanie kapliczki przez rodzinę z Gergeti. Właśnie odbywa się ćwiartowanie zabitych dwóch ofiarnych baranów. Pozwolono mi robić zdjęcia, więc to dla mnie gratka. Kilkunastu mężczyzn uwija się szybko, stawiając kapliczkę z kamieni, inni rozpalili już ogień i smażą części barana. Częstują nas wątrobą barana i czaczą, czyli domową wódką z winogron, my ich w zamian tabaką kaszubską i resztą żubrówki z piersiówki. Tak więc uczestniczymy w ważnym akcie stawiania kapliczki, co jest dla nas niecodziennym i ciekawym zdarzeniem. Znów poszczęściło nam się, że natrafiliśmy na takie wydarzenie wysoko w górach. Jesteśmy już prawie na 3000 m. Lodowiec zasłaniają chmury. Opisany jest w j. gruzińskim i angielskim na stojącej na przełęczy tablicy informacyjnej. Takich tablic na szlaku jest więcej mówiących o górach, przyrodzie i ptakach występujących tu. Nie idziemy już dalej, wolimy się poprzyglądać pracy przy kapliczce, porozmawiać z Gruzinami. Jednak zimno każe nam opuścić to miejsce i gościnną rodzinę pozostawić samą z celebracją ich święta. Schodzimy. Drogę przegradza nam duże stado owiec, nad nami wielkie ptaki - to orły albo sępy. Tu czuje się potęgę gór. Podejmujemy decyzję, aby zostać jeszcze jeden dzień. Szkoda nam tak pięknej pogody w wysokim Kaukazie.


Poranny widok na Kazbek



Kazbek wieczorem

Kazbek następnego dnia już od rana odsłonięty. Stwierdzamy, że wygląda przyjaźnie jak głowa psa - bernardyna. Idziemy Gruzińską Drogą Wojenną w stronę granicy. Jest to chyba najciekawszy i najbardziej przepaścisty fragment tej drogi. Kierujemy się do miejsca z wodospadami, o których opowiedziała nam Nazi. Nie chcąc przechodzić przez ciemny tunel w skale, którym biegnie droga, pniemy się mniejszą drogą pod górę i tu niespodzianka -najpierw cmentarz a potem schowana w ścianie wioska. Przewidywanego zejścia z drugiej strony nie ma, ale miejscowi mówią nam ,że można zejść po rurze gazowej wąwozem, który schodzi do szosy. Tak też robimy, zejście dość strome, ale dzięki rurze jako poręczówce dajemy radę. A swoją drogą , gazociągi nad ziemią to widok powszechny w całej Gruzji. A tu w Kazbegi gaz dostarczany jest tylko od października do maja. Dochodzimy do mostu, gdzie widnieje nowa tablica z pięknie wyrysowanymi trasami - jedną do wodospadu, drugą do lodowca. Te trasy są już nawet oznaczone. Idziemy niebieskim szlakiem do naszego celu, którym jest wodospad i dla męskiej części naszej grupy kąpiel. Wracamy wzdłuż rzeki doliną, po drodze przeżywając dość groźnie wyglądające bliskie spotkanie z gruzińskimi psami pasterskimi. Nie chciały dać się przekupić nawet polskim kabanosem dopóki nas nie odgoniły od stada owiec. Musieliśmy nieco zmienić kierunek i zejść z drogi.

Wszelkie prawa zastrzeżone © Copyright by kaukaz.pl