podróż: lipiec 2010r. Armenia, Gruzja
Tego dnia mieliśmy jechać na wschód do Dawid Garedża, ale to droga podobnej długości jak wczorajsza, więc trudno by było marszrutką pojechać tam i wrócić w jeden dzień. W końcu zdecydowaliśmy się, by dziś zwiedzić Tbilisi. Zaczęliśmy od szukania informacji turystycznej, ale po chwili okazało się, że czegoś takiego w tym mieście nie ma.
Obeszliśmy prawie całe stare miasto łącznie z twierdzą na wzgórzu. Kamieniczki w większości się rozsypują, ale są 'klimatyczne'. Turystów naliczyliśmy dwóch. Do metra podobnie jak w Erewaniu zjeżdża się po schodach jakieś dwie minuty. Za to stacje opisane są i w naszych literkach, więc da się to ogarnąć (bilet 0,40 lari). Gdzieś po drodze kupiliśmy pączka ze słodkim nadzieniem oraz placek z fasolą.
Jutro wyjeżdżamy pociągiem do Batumi, a jako że zmieniliśmy plany do pociągu wsiadamy w Gori. Choć dworzec kolejowy w Tbilisi dużo przewyższa standardem te polskie, kupienie biletu nie jest zbyt proste. W końcu z pomocą miłej, mówiącej po angielsku Gruzinki oraz młodego Gruzina mieszkającego teraz w Stanach udało się kupić bilety (Gori - Batumi, 14 lari).
Coca-Cola :)
Wieża jednego z kościołów Tibiliskiej starówki
Zrujnowany kościół w Tbilisi
Lepiej patrzeć pod nogi ;)
Pyszny placek z fasolą
Marszrutki do Gori odjeżdżają ze stacji Didube. Mieliśmy dojechać tam metrem, ale mijające nas żółte miejskie autobusy kusiły (do stacji metra musielibyśmy kawał dojść). Udało się wywiedzieć, który autobus jedzie do Didube. Gorzej było z biletami i ostatecznie jechaliśmy bez nich. Pod koniec drogi przyszedł kontroler, ale w ogóle nie wiedzieliśmy o co mu chodzi ;). Zmięty bilet (mandat?) wyrzucił przez okno autobusu. Z łatwością znaleźliśmy marszrutkę do Gori odmawiając w międzyczasie kupna lodów, ciastek, papieru toaletowego i ściereczek z mikrofibry. Przednia szyba marszrutki miała pęknięcia w dwóch miejscach - tam gdzie uderzają głowy przy nagłym hamowaniu. Jest to tu dość popularne zjawisko.
Do Gori droga była krótka i o dziwo przyjemna. Nie trzęsło i były przyciemniane szyby. Wysiedliśmy gdzieś w mieście, gdzie uczynne dziewcze poleciło nam taksówkę na dworzec. Wierząc jej, że jest to konieczne przejechaliśmy za 2 lari jakieś 200 metrów.
Na dworcu równie szybko dowiedzieliśmy się o marszrutki do Upliscyche posługując się jedynie polskim, rękoma i uśmiechem. Czekaliśmy z pół godziny, znowu odmawiając kupna wszystkich produktów z drogerii. Marszrutka (1 lari) była bardziej niż pełna, w czym duża zasługę miał karton kurczaków.
Wysiedliśmy gdzie nam współpasażerowie wskazali. Plecaki zostawiliśmy u miłego staruszka. Do skalnych jaskiń jest z wioski około 2 km. Okoliczne skały i jaskinie robią na prawdę duże wrażenie. Woleliśmy udawać, że nie widzimy śladów pełzającego zwierzęcia na piasku oraz konopi rosnących pod skałami. Tym razem były ze dwa autobusy turystów, a wstęp kosztował 2 lari (studencki) - po raz pierwszy w Gruzji płaciliśmy za wstęp.
Upliscyche podobno jest jednym z mniejszych skalnych miast w Gruzji (ale za to jedno z najstarszych), ale nie mieliśmy porównania i bardzo nam się podobało :)
Staruszek, u którego zostawiliśmy plecaki, ugościł nas wodą i owocami oraz dał nam obrazki Upliscyche. Uznaliśmy, że picie wody ze studni może się kiepsko skończyć, więc wypiliśmy tylko trochę. O dziwo, marszrutki do Gori ze wsi jeżdżą dość często.
Gori - miasto urodzin Stalina oraz miejsce starć wojennych w 2008 jest bardzo małe i przyjemne. Trudno uwierzyć, że dwa lata temu jeździły tu czołgi. Na ulicach jest mnóstwo młodzieży i dzieci, wszyscy wydają się być weseli i beztroscy. Atrakcjami są: twierdza na wzgórzu, muzeum Stalina - dom, w którym mieszkał oraz słynny wagon. Po pomniku na głównym placu został tylko cokół. Rozebrano go w nocy jakiś tydzień przed naszym przyjazdem do Gruzji. Na ulicy zagadnął nas Polak - pracujący w misji obserwacyjnej na granicy z okupowaną Osetią. Spędziliśmy chwilę, odpoczywając u niego w mieszkaniu. Jest tu 8 Polaków a poza tym jeszcze wielu policjantów i żołnierzy z innych krajów. Wszyscy patrolują granicę opancerzonymi samochodami.
W muzeum spotkaliśmy parę podróżującą już od 10 miesięcy. Z nimi poszliśmy na miejscowy kebab, ale zdaje się, że była to zła decyzja. Jeszcze w nocy pochorowaliśmy się, także już na dworcu zrezygnowaliśmy z dalszej podróży. Tam, mimo, że otaczali nas sami nieanglojęzyczni gruzini, czuliśmy się nad wyraz bezpieczni... Ktoś zadzwonił do znajomego, który mógł się z nami porozumieć po angielsku, inny zawiózł nas do miasta, na koniec dając garść cukierków. Noc spędziliśmy u poznanych Polaków.
Rzeka Mtkwari
Sufit w jednej z wydrążonych jaskiń w skalnym mieście Upliscyche
Skalne miasto Upliscyche
Tutaj jeszcze tydzień wcześniej stał pomnik Stalina
Rano zdecydowaliśmy się na wizytę u lekarza, a właściwie to lekarz przyszedł do nas. Jest Gruzinem, ale również pracuje w bazie, karetką jeżdżąc za patrolami. Stwierdził, że nie jest z nami aż tak źle i tak jak staliśmy na skwerku wypisał nam receptę. Poszliśmy razem do apteki, a potem zaproponował nam nocleg (chyba w domu kierowcy karetki). Tak spędziliśmy cały dzień, zdrowiejąc chyba.
Dobrzejemy, zdrowiejemy i decydujemy się ruszać dalej. Tym razem na pociąg Gori-Batumi zostały jedynie miejsca za 22 lari (poprzednie udało nam się zwrócić z około 40% stratą). Na pociąg zostaliśmy odwiezieni karetką. W pociągu okazuje się, że nasze miejsca są w wagonie sypialnym, a w pakiecie jest pościel i ręcznik. W przedziale były 4 łóżka, dwóch Gruzinów już tam było i jak zobaczyli, że my nie bardzo się orientujemy w zwyczajach obowiązujących w gruzińskim kolejnictwie, zaraz jeden z nich poleciał do wagonowego i załatwił nam pościel i chciał nam załatwić herbatę :)
Do Batumi dotarliśmy punktualnie około 7 rano, dworzec jest tuż nad morzem (trudno powiedzieć przy plaży, gdyż plaż brak). Powietrze jest gęste i ciężkie, ale na pocieszenie rosną eukaliptusy.
Marszrutką za 3 lari za osobę jedziemy do granicy tureckiej Sarpi. Granica - masakra. Samo czekanie w kolejce jakieś 1,5 godziny nie było by złe, ale zachowanie dzikich ludów wschodu doprowadziło nas na skraj rozpaczy ;)
Z kolejki wyszliśmy półgłusi, 20cm wężsi i 15 cm wyżsi, a plecaki płaskie jak naleśnik. Żeby dostać pieczątkę wjazdową do Turcji musieliśmy iść do Turcji po wizę i wrócić do celników.
Wymiana pieniędzy jest szybka i nieskomplikowana. Pan w okienku z napisem bank szybciutko w głowie przelicza waluty nie przejmując się cyframi po przecinku.
Morze Czarne