O godzinie 10.00 z Mikołajem na kolanach dojechaliśmy do gigantycznego Istambułu. Upał i mało czasu na zwiedzanie. Przeszliśmy się po dzielnicy, Beata kupiła szklaneczki do herbaty i herbatę jako prezent dla bliskich. Tradycyjnie był postój na placu zabaw, gdzie tureckie dzieci znęcały się psychicznie nad niepełnosprawnym intelektualnie chłopakiem. W pewnym momencie jeden z agresorów zaczął gonić Mikołaja i choć był starszy nie mógł dogonić "polskiej kozicy górskiej", co cieszyło naszego syna, ale powodowało wzrost agresji u Turka. We właściwym momencie ewakuowaliśmy się z placu zabaw, ku rozpaczy Mikołaja, ale w końcu to rodzice wiedzą lepiej, co jest dobre dla dziecka i w tym przypadku nie było apelacji.
Wieczorem wsiedliśmy w nocny autobus, dzięki czemu w ciągu nocy przejechaliśmy całą Bułgarię i znaleźliśmy się pod granica z Rumunią. Mikołaj znów spał całą noc na naszych kolanach. W autobusie była klimatyzacja, poczęstunek, woda do picia w każdej chwili oraz woda toaletowa do odświeżenia rąk - pełna kulturka. Chłopaki obsługujący pasażerów trudnili się także przemytem papierosów ze strefy wolnocłowej do Bułgarii, ale to już inna historia.
W Ruse taksiarz próbował nas wkręcić, że za 50 Euro podwiezie nas do Bukaresztu. Zebraliśmy informację na dworcu kolejowym (czytaj: nic tradycyjnie się nie dowiedzieliśmy). I pojechaliśmy do granicy za równowartość 5 euro. Tam po minucie oczekiwania złapaliśmy autostop do Bukaresztu. W Bukareszcie najpierw busem (maxi-taxi), potem trolejbusem pojechaliśmy na dworzec kolejowy. Po stwierdzeniu, że od lat nic się tu nie zmieniło (ani mentalność, ani architektura) kupiliśmy bilety do Suczawy Północnej. P odświeżeniu się w toaletach dworcowych, przypominających stajnie Augiasza, wsiedliśmy do rapidu. Podróż była długa, ale za t w komfortowych warunkach.
W Suczawie znaną już nam drogą wyszliśmy na obrzeża miasta i zaliczyliśmy udane nocne polowanie na autostop. Młody Niemiec podrzucił nas do samej granicy nadkładając prawie 20km. Bardzo miło wspominamy przejście przez granicę Rumuńsko-Ukraińską, gdzie witano nas uśmiechem i nikt nie zadawał idiotycznych pytań, co wieziemy w plecakach. Padło natomiast pytanie: "gdzie nasz pojezd?". Pokazaliśmy wózek Mikołaja, czym wywołaliśmy ogólny śmiech. Po rozmienieniu pieniędzy i 40 minutach oczekiwania na pustej drodze, zdecydowaliśmy się na sen. O godzinie 23.30 rozbiliśmy namiot na łące nieopodal granicy. Do Polski było już bardzo blisko. Liczyliśmy, że kolejnego dnia będziemy w kraju.
Rano wzięliśmy prysznic na stacji benzynowej i Mikołaj spałaszował kurczaka z ziemniakami. Po 40 minutach złapaliśmy autostop prosto na dworzec autobusowy w Czerniowcach. Tam zjedliśmy pyszny obiad w restauracji i wsiedliśmy do autobusu jadącego do Lwowa.
317 kilometrów jechaliśmy 8 godzin (!!!) z Mikołajkiem na kolanach w rozklekotanym autobusie z klimatyzacją w postaci otwieranych okien. Co godzinę był 15-minutowy postój, a w Tarnopolu postój trwał 40 minut. Nie wiem czy świadomość bliskości kraju czy też obiektywna ocena sytuacji, wpłynęła n osąd, że była to najcięższa i męcząca część podróży powrotnej do Polski. C ć później okazało, że może być gorzej. Wreszcie przed 21.00 dotarliśmy d Lwowa, gdzie przesiedliśmy się na autobus do Przemyśla.
Wraz z nami w autobusie było 6. osób. Po wyjechaniu z dworca i sprawdzeniu przez inspektorkę, czy liczba pasażerów zgadza się z liczbą sprzedanych biletów, autobus ruszył w stronę granicy. Dwie ulice za dworcem do autobusu wsiadły handlarki (czytaj: przemytniczki). Do granicy dojechaliśmy gładko. Dopiero na granicy była masakra. Na granicy czekaliśmy 4 godziny. Celnicy wraz ze strażnikami granicznymi po polskiej stronie bawili się w domino autobusami i autami, raz przestawiali tu, raz tam i świetnie się przy tym bawili. Na dodatek po raz pierwszy podczas całej wyprawy celnicy zaglądali do naszych plecaków, i byli to, niestety, polscy celnicy.
Po godzinie 3.00 byliśmy w Przemyślu. Po ponad miesiącu wróciliśmy do kraju. Mikołaj nie musiał spać na naszych kolanach, tylko w łóżku pościeli.
Po kilkudniowym odpoczynku u rodziny, ruszyliśmy do Krakowa pociągiem. Próg domu przekroczyliśmy trzydziestego szóstego dnia.
W sumie pokonaliśmy prawie 9000 kilometrów. Mikołaj od grani samodzielnie wyszedł na wysoki trzytysięcznik Północny Aragats 3879 m n.p.m. w Armenii Przejechaliśmy cały Azerbejdżan, by dowiedzieć się, że nie możemy wejść w góry. Zobaczyliśmy Morze Kaspijskie i Czarne. Zwiedziliśmy trzy stolice Zakaukazia: Erywań, Baku i Tbilisi. W Gruzji byliśmy w dwóch kultowych rejonach górskich: pod Kazbekiem i w Swanetii. Niezwykłą podróżą b powrót do Polski przez Turcję, Bułgarię, Rumunię i Ukrainę. Cała wyprawa kosztowała nas 6000 zł.
firma LennyLamb z Warszawy ofiarowała nam chustę, dzięki której Mikołaj podczas górskich akcji czuł się bezpiecznie i komfortowo, a sama chusta spełniała wiele różnych funkcji, w trakcie całe wyprawy
właściciele krakowskiego sklepu Wierch y wsparli nas nowym sprzętem trekkingowym
firma Świata Dziecka w Krakowie ofiarowała nam świetny wózek, który ułatwiał nam przemieszczanie się po drogach Zakaukazia oraz był bardzo przydatny w drodze powrotnej do kraju
Więcej o projekcie "Z dzieckiem w plecaku” na stronie zdzieckiemwplecaku.pl